Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Category Archives: Przemyślenia

Orany, Mat na blogu pisze jak na blogu

W prognozach pogody już zapowiedzi przymrozków w nadchodzącym tygodniu, a ja się właśnie biorę za podsumowanie wakacji i początku roku akademickiego. Tak, to właściwy czas, zdecydowanie.

To były moje najbardziej produktywne wakacje. A wcale się tego nie spodziewałem.

Na samym ich początku wszystko zapowiadało, że z końcem czerwca pojadę na 6 tygodni na Słowację klepać stronki w PHP dla koszyckiej politechniki. No, może prawie wszystko – lokalny komitet IAESTE z Politechniki Gdańskiej przesłał na Słowację moją kandydaturę, byłem jedynym kandydatem na miejsce, spełniałem spokojnie wymagania, postawione w ogłoszeniu, wszystkie dokumenty przygotowałem na czas jakoś na początku kwietnia… pojawił się tylko jeden problem. Otóż, od końca lutego do 11 czerwca ze Słowacji nie przyszła absolutnie żadna wiadomość. Ani „o tak, chcemy twoich zdolności programistycznych!”, ani „dziękujemy, ale nie stać nas, by zapłacić te 280 euro brutto miesięcznie, które obiecaliśmy w ogłoszeniu za 37,5h pracy tygodniowo”, ani nawet „pocałuj nas w…”. Nie miałbym absolutnie żadnych pretensji, gdyby nie drobiazg w postaci kaucjo-opłaty, którą pobiera IAESTE za załatwienie praktyk. Jeśli na 2 tygodnie przed planowanym rozpoczęciem praktyk nie przychodzą żadne wiadomości, pieniądze są zwracane – z potrąceniem 100 zł. Ostatecznie więc zachcianka zrobienia praktyk za granicą kosztowała mnie 100 zł i kilkanaście godzin researchu na temat Koszyc (miałem mieszkać tylko 200 m od słynnego osiedla Lunik IX… :D).

Miałem jednak przeczucie, że to, jak długo trwa załatwianie tych praktyk oznacza, że miło byłoby zakręcić się za czymś innym. Wybrałem się więc na Trójmiejskie Targi Pracy (nie miałem daleko, odbywały się na moim wydziale) i wypełniłem nieco ankiet. Wypełniałem zwłaszcza tam, gdzie profil pracodawcy odpowiadał temu, gdzie chciałbym pracować. Pod koniec maja dostałem maila o rekrutacji na staż do jednego z moich „wymarzonych pracodawców”. Jedno szaleńcze pisanie aplikacji , kilka maili, parę rozmów telefonicznych i moją pierwszą rozmowę o pracę później zostałem tam przyjęty na trzy miesiące na stanowisko stażysty.

Mnóstwo się przez te trzy miesiące nauczyłem. I o tym, jak działa korporacja, i jak pisać duże programy, i o lotnictwie, a nawet o tym, jakie fatalną paszę serwują w jadłodajni na moim wydziale w porównaniu z żarciem dla pracowników korporacji, stołujących się w pobliskim lunch barze. W moim umyśle pojawiła się też całkiem nowa myśl, że jak mi jakiegoś programu albo skryptu brakuje i takiego szybko dostępnego nie ma, to najlepiej jest go po prostu samemu napisać. Sporo się dowiedziałem, ale i trochę dałem od siebie. Jednocześnie, udało się też w tym czasie zrealizować z Kasią świetne wyjazdy do Warszawy i Budapesztu.

Z końcem września, staż się skończył i po całych dwóch dniach wakacji i próbach ogarnięcia swoim umysłem szaleńczego planu zajęć z ETI, w którym połowa zajęć miała różne terminy do wyboru, wróciłem na ETI na tym razem już piąty semestr studiów. Od tego semestru zaczyna się podział na strumienie, ja jestem na strumieniu o jakże dumnej nazwie „Systemy”, którego kluczem doboru przedmiotów było chyba posiadanie słowa „System” w nazwie przedmiotu (4 z 6 przedmiotów specjalnościowych!). Czym się różnią Systemy od Aplikacji? Dobre pytanie. Może kiedyś będę umiał na nie odpowiedzieć, bo na razie ciężko znaleźć mi jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie tego.

Ze wszystkich dotychczasowych semestrów, plan zajęć w tym ma najwięcej okienek i jest najbardziej rozchwiany. Żeby wiedzieć, które zajęcia mam w danym tygodniu, od razu wpisałem sobie wszystkie do kalendarza Google, bo nie sposób tego spamiętać. Mam też mnóstwo projektów realizowanych w grupach. Wszystko byłoby w tym super, bo praca dzieli się na parę osób, ale najpierw tę pracę trzeba jakoś sensownie podzielić, wtedy ustalić sposób komunikowania się, a jak się ustali maile to i tak trzeba pamiętać o tym, że nie wszyscy mają w telefonach powiadomienia dźwiękowe na przyjście wiadomości. Zarzuciłem się więc kalendarzami, taskami w Google Tasks, todo listami, zorganizowałem sobie nawet aplikację do zapisywania artykułów, których nie zdążyłem przeczytać, czyli wpadłem w manię organizowania wszystkiego, co tylko popadnie. Pomimo tego, ciągle mam czas na przeczytanie wiadomości w Google Readerze na okienku pomiędzy zajęciami, spacer, albo posiedzenie w Gmachu Głównym. A fajnie w nim jest, jak siedzę sobie na przykład w piwnicy i czekam.

I nawet to, że automaty z herbatą czasami zamiast herbaty podają mi gorącą wodę, nie psuje mi humoru.

Jednego mi w tej chwili zdecydowanie brakuje – aktywności fizycznej. Nie mogę wymyślić żadnego sensownego rozwiązania, jak uzyskać choćby śladowe ilości kondycji i robić coś regularnie. Chociaż, w telefonie już mam Endomondo.

Miałem więc wakacje – niewakacje, a teraz już trzy tygodnie roku akademickiego przefrunęły tak szybko, że nawet się nie zorientowałem, kiedy. Działo się sporo i gdzieś tam po głowie kołacze się myśl, że przez najbliższy rok też mnóstwo się wydarzy.

+49

18.09.2010 r., Dortmund, Niemcy

Gdy poznaje się jakieś miejsce wystarczająco długo, przychodzi w końcu moment, w którym przestaje ono być obce. W tej chwili podobne odczucie towarzyszy mojemu trzeciemu już w tym roku pobytowi w Dortmundzie.

Co składa się na obcość danego miejsca? Z pewnością geograficzna jego nieznajomość. Gdy nie wiemy, dokąd pójść, każda kolejna wyprawa odkrywa nowe, nieznane nam dotąd obszary. Jest to dość ekscytujące, ale zarazem niekomfortowe psychicznie dla większości ludzi, którzy nie są przyzwyczajeni do radzenia sobie samemu.

Żeby jednak sobie poradzić, przydatna jest znajomość języka. Bez niej dużo trudniej odnaleźć się w gąszczu znaków, ogłoszeń, niezrozumiałych rozmów, programów telewizyjnych, gazet.

Kolejnym czynnikiem jest „odczucie bycia w domu”. To najtrudniej zdefiniować. Są ludzie, dla których domem jest cały świat, a są też tacy, kŧórzy mają problemy z przyzwyczajeniem się do mieszkania, do którego przeprowadzili się z innego w obrębie tej samej klatki schodowej.

Mi do odczucia bycia we własnym domu niewiele najwyraźniej potrzeba. W tej chwili siedzę sobie w kuchni cudzego mieszkania, pisząc dla odmiany całkowicie analogowym długopisem (którym zresztą pisałem też na maturze) na zwyczajnej kartce papieru. Tym razem odpoczytam od internetu, komputerów (nie licząc smartfona i ebooków w nim [zdążyłem przeczytać A Year in Pyongyang Andrewa Hollowaya i rozpocząć Nothing To Envy Barbary Demick]), informacji. [taa, odreagowywałem, pisząc bezsensowne posty na bloga do przepisania i opublikowania po powrocie…] Staram się otworzyć na to, co dzieje się wokół mnie. Małe obrazy, których część zapadnie mi w pamięć. SKM-ką do Wrzeszcza. W Cieplewie albo Różynach pociąg zatrzymuje się, do środka wchodzi jeden z robotników pracujących przy remoncie linii kolejowej Gdańsk – Warszawa, krzyczy „W dupę lotem!” i wychodzi. W autobusie na lotnisko nagle słychać krzyki jakiegoś dziecka. Brzmi to, jakby zostało potrącone. Okazuje się, że to dzwonek w czyimś telefonie. Wyjątkowo nudny lot samolotem, z którego zapamiętam jedynie to, że był moim dziewiątym. Ebooki w telefonie. Wszystkie problemy, śmieszne sytuacje i nieporozumienia, wynikające z mojego niezadowalającego mnie poziomu znajomości niemieckiego. Przykładowo, w lipcu w McDonald’s pytałem o lody, a sprzedawczyni zrozumiała, że chodzi mi o ryż z mlekiem. Coraz więcej małych aut – nic dziwnego w społeczeństwie, w którym oszczędzanie jest cnotą. Dwaj nastolatkowie płci męskiej, trzymający się za rękę. Przenośny artysta, grający na fortepianie na kółkach na głównej ulicy. Soki Tymbark w sklepie „Wszystko za 1 euro”. Dzieci, bawiące się iPadem w Saturnie.

Obserwuję, ale też jestem obserwowany. Nie wiem, czy to przez moje wyjątkowo jak na mnie długie włosy, czy też może wyjątkowo kiepski stan tutejszych młodych samców (nie wiem, co się stało, parę lat temu było znacznie lepiej), ale kilka razy napotkałem spojrzenia przechodzących nastolatek. Rzadko mi się to zdarza.

Wracając jednak do oswojenia z otoczeniem, mam tu już swoje ścieżki, miejsca, sklepy. Co prawda tylko w obrębie „mojej” dzielnicy i ścisłego centrum miasta, dużo gorzej byłoby z tym poza nimi, ale to jakby zaczątek zagnieżdżania się w danym miejscu. Jestem już na tyle przyzwyczajony, że nie zwracam specjalnie uwagi na to, że gazetki reklamowe są po niemiecku, a ceny podane w euro. Normalnym jest też dla mnie to, że prezenter lokalnego Radia 91.2 odzywa się w swoim ojczystym narzeczu. Jest to o tyle dziwne, że dopiero dzisiaj przyjechałem.

Jedno za to mnie drażni. Brak zasłon w oknach! Jest to dla mnie niewygodne, zwłaszcza w godzinach wieczorno-nocnych. Jestem zbyt przyzwyczajony do długiego celebrowania procesu przebierania się w pidżamę. Niekomfortowo w takich warunkach tańczy się też „Jezioro łabędzie”.

Aha, przez te 4 dni tutaj robię sobie odwyk od internetu. Stąd tak długie, papierowe posty na blogu po powrocie.

Dziwny kod?

No proszę, ponad miesiąc bez blogowania, a nadal średnio powyżej 10 wejść dziennie.

Co prawda wiadomości z wykopu przychodzą mi na blipa, ale podsumowanie tygodniowe pokazało mi, że przynajmniej jeden interesujący wykop pominąłem.

Jest to tekst na pokazywarce, a w zasadzie zdjęcia kilku stron pisemka o nazwie Bravo Love. Gazetka ta zdaje się jedynie korzystać z licencji Bravo, a produkuje ją wydawnictwo, tworzące też:

  • Z życia wzięte
  • Sukcesy i porażki
  • Kalejdoskop losów
  • Na ścieżkach życia
  • Sekrety i namiętności

I takie tam, jak na przykład „Śladami Jana Pawła II: Sanktuaria Maryjne”, „Pierwsza Komunia” i zaraz obok „Wielki Horoskop 2009”.

Cóż, przyznam się, sam przeczytałem Bravo Love, dokładnie ten sam numer zresztą, jadąc w te wakacje w Bieszczady. Z jednej strony, dostarcza to niesamowicie dużo śmiechu z ludzkiej głupoty. Gorzej jest jednak, gdy człowiek już się zorientuje, że te pisemka mają olbrzymi nakład.

Coś jeszcze mnie zdziwiło. Mam 18 lat, więc nadal jestem zaliczany do młodzieży, ale gdy czytałem tą gazetkę, poczułem się jak emeryt.

Look [dobrze, że nie „luk”], kolnij, giełda supernewsów, zajawka [tak, wiem, to już wcześniej było, ale nigdy tego nie zrozumiałem], zaskoczką, lasią, „staraj się więc zawsze wyglądać jak milion dolarów” [czyli ubrać się na zielono i szeleścić?], Huston. Ludzie, kto tworzy takie słownictwo? Brzmi to, jakby mówiło się jakimś dziwnym kodem.

Nie wiem, może to ja jestem dziwny (to na pewno). W każdym razie, gdy miałem 13 lat, to nie kupowałem „Bravo Love” tylko „Angorę”. Te gazety, owszem, zawsze były gdzieś na horyzoncie, ale znani mi ludzie zazwyczaj kupowali je, aby się pośmiać.

Nigdy nie uważałem siebie za patriotę, ale

…gdy słyszę „polskich kibiców”, śpiewających na stadionie w San Marino „PZPN, PZPN, jebać, jebać PZPN” w trakcie, gdy orkiestra gra hymn Polski, wściekłość mnie ogarnia.

Może to dlatego, że dzisiaj znowu słuchałem Sabatonu.

Nie wiem czemu, ale to jest jedyny patriotyczny klip, który mi się podoba.

A i tak kibicuję San Marino. Ze względu na to, że zawsze wolę takie drużyny, które nie mają żadnych szans, a czasem sprawiają niespodziankę.

Dobra perspektywa

8 sierpnia 2008 roku.

Pierwszy kanał polskiej telewizji publicznej transmituję ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie. Dobrze zorganizowana uroczystość, niemniej przemarsz straszliwie nudny. Poświęca się temu niemal 4 godziny czasu antenowego.

Wcześniej, o 13 czasu polskiego, rosyjski kanał „Vesti” poświęca wydarzeniom w Południowej Osetii 7 minut czasu antenowego na początku wydania wiadomości. W tym samym czasie [godzina 15 czasu zarówno rosyjskiego jak i gruzińskiego], gruzińska telewizja poświęca temu tematowi całe wydanie swoich wiadomości, łącznie 22 minuty. Ostatnie minuty z tego stanowi przemówienie prezydenta Gruzji, nic nie rozumiem, dlatego skupiam się głównie na tym, jak prezydent podskakuje razem z fotelem podczas przemowy.

W tym samym czasie informacyjny portal z Osetii Południowej informuje, że Tskhinval, czy jak nazywają to na gazeta.pl, Cchinvalli jest pod ostrzałem. Część miasta zniszczona. Ciekawe zresztą, że od Tskinval, stolicy Osetii Południowej do terenów kontrolowanych przez Gruzję było zaledwie 5-10 km.

W polskich stacjach informacyjnych pojawia się tymczasem informacja o wypadku kolejowym w Czechach. Tuż przed pociągiem, jadącym z prędkością 140 km/h, spadł wiadukt. Pociąg jechał z Krakowa do Pragi, podróżowało nim m.in. kilkudziesięciu fanów Iron Maiden, którzy jechali na koncert. Jak podają w tej chwili media, zmarło 7 osób, w tym co najmniej jeden Polak. Jak słyszę na tvn24, „ogrom tej tragedii jest przerażający”.

W chwili, gdy na tvn24 wypowiadane są te słowa, zaledwie parę tysięcy kilometrów dalej, w Kaukazie, na teren Osetii Południowej wjeżdża 150 rosyjskich czołgów. Nad Osetią Południową latają zarówno gruzińskie, jak i rosyjskie samoloty typu Su-24, Su-25 i kilku innych. Giną ludzie. Nie, nie kilku jak w wypadku w Studence. Jak podaje świetna jak na polskie warunki relacja gazeta.pl:

14:03: W Cchinwali wstrzymano ogień. Miasto jest całkowicie zburzone. Na ulicach płoną gruzińskie czołgi. Ludzie wychodzą z ukrycia. Łączność ze stolicą Osetii Południowej jest zerwana.

Miasto całkowicie zburzone. Jak podaje polska wikipedia, w tym mieście w 2005 roku mieszkało 40 529 mieszkańców. Angielska wikipedia mówi raczej o dwudziestu tysiącach, niemniej skala już poraża.

16:11: Eduard Kokojty [prezydent Osetii Południowej – przyp. mmkay]: w Cchinwali zginęły setki niewinnych ludzi. „To już trzecia zbrodnia ludobójstwa wymierzona przeciw narodowi osetyńskiemu ze strony Gruzji, a główny zabójca to Saakaszwili”.

17:18 Gruzińskie siły powietrzne zestrzeliły co najmniej pięć rosyjskich samolotów w przestrzeni powietrznej nad Płd. Osetią – powiedział rzecznik ministerstwa spraw wewnętrznych.

17:21 Rosja zapowiada, że o północy odetnie połączenia lotnicze z Gruzją – informują rosyjskie agencje, które cytują rosyjskiego ministra transportu.

Nie będę oceniał, kto w tym konflikcie rzeczywiście ma rację, jeśli ktokolwiek ma, bo tego zwyczajnie nie wiem i nawet nie próbuję udawać, że za kimś stoję. Ile jednak mówi się o tym w polskiej telewizji? Niewiele. Ważniejsza jest katastrofa pociągu. To jest dobra perspektywa…

Nicniechciejstwo, czy przewartościowanie?

Wczoraj, podczas zwyczajowych sobotnich zakupów na pobliskim bazarze, nie poszedłem na stoisko z przecenionymi czasopismami. Od paru lat codziennie kupowałem tam Angorę sprzed tygodnia. Dlaczego nie poszedłem? Stwierdziłem, że nie ma dalszego sensu jej kupowanie, ponieważ czytam to co sobotę przez 2 godziny, a właściwie tylko tracę czas – fakt, czasem jest tam coś ciekawego, ale dlaczego mam spędzać tyle czasu na czytaniu czegoś, co nieszczególnie mnie interesuje? Podobnie zrobiłem pół roku wcześniej z „Piłką Nożną”, która czekała na mnie co tydzień w sklepiku za rogiem. Od tamtego czasu, co miesiąc czeka na mnie „Skrzydlata Polska”.

Z pewnością czytam mniej książek niż kiedyś. Nawet liczba itemów w Google Readerze zaczęła spadać, co jest dziwne, bo dotąd cały czas rosła. Zdecydowałem, że pora przestać się logować na sokker.org – i tak nie robiłem tam nic od dawna, tylko istniało sobie konto, którego było mi żal, bo przecież – 5 liga na 7 możliwych nadal, kiedyś nawet zapłaciłem 24 zł za Plusa (dodatkowe funkcjonalności). Ograniczyłem też swoją aktywność w mikronacjach. Coraz mniej obchodzi mnie polityka. Nie obchodzi mnie też zbytnio to, że Benedykt XVI właśnie opowiada coś na żywo w telewizji – samej telewizji zbyt wiele nie oglądam, czytam raczej wiadomości w internecie. Mniej obchodzi mnie też to, co nowego w technice.

Z drugiej strony, więcej czasu spędzam przy symulatorze lotu, wróciłem do Airline Mogul, poznałem nowy dla mnie zespół – 30 Seconds To Mars (piosenka From Yesterday nie może dosłownie wyjść mi z głowy), gram z kolegami z klasy w counter – strike, nadal czytam wiadomości o Korei Północnej, czasem mam ochotę coś skomentować na blogu, tylko post który ułożę sobie w głowie, znika zanim zdążę włączyć komputer…

Mam 17 lat. Może to, co się dzieje, to znak, że zmieniam się, zmienia się mój system wartości, a może wrócę do wszystkiego za parę miesięcy, tylko mam napad braku chęci do czegokolwiek? Okaże się w przyszłości.

Gdy przywódcy nie ma, ludzie się buntują

Jakiś czas temu miejsce w mojej szkole miał Konkurs Mitologiczny, na którym jedną z konkurencji dla każdej z klas było przygotowanie scenki z mitologii. Dzięki pomysłowości i pewnemu zgraniu klasy udało się przygotować całkiem przyjemną scenkę, za którą otrzymaliśmy 9/9 punktów z danej konkurencji. Był to Odyseusz w wersji nowoczesnej, bardzo fajnie zrobiony. W jury konkursu była inna polonistka z naszej szkoły, która zajmuje się przygotowywaniem szkolnych przedstawień teatralnych (o tematyce zazwyczaj profilaktycznej, grałem już w jednej takiej scence, o czym pisałem wcześniej). Stwierdziła, że zbliża się miejski przegląd małych form teatralnych (który miał być pod znakiem kabaretu), na który nas wysłała. Tam również wystawiliśmy Odyseusza, było świetnie.

Wygraliśmy ten przegląd. W jury znajdowali się aktorzy z, o ile dobrze pamiętam, Teatru Nowego w Poznaniu, którzy stwierdzili, że zapraszają wszystkie zespoły z top 3 do udziału w przeglądzie kabaretów, który miał odbyć się w ich mieście. Nasz klasowy gospodarz, zwany później przywódcą, który był głównym motorem napędowym całego przedsięwzięcia, a także głównym twórcą scenki, rozmawiał po nim z jednym z członków jury, i przekazał mu swój numer telefonu.

Długo nikt nie dzwonił. W końcu telefon przywódcy zadzwonił. Rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu do Poznania. Pojawiły się jednak pierwsze kłopoty. Jak wynikało z rozmów, najpierw tajemniczy pan organizator myślał, że jesteśmy szkołą, która zajęła miejsce drugie i miała wielce symboliczną scenkę o tym jak obsypanie mąką zabija. (w rzeczywistości najprawdopodobniej chodziło o ulotność życia) Był najprawdopodobniej nieco zawiedziony tym, że jednak jesteśmy tą pierwszą ekipą, bo to że byliśmy bezkompromisowi, momentami lekko bezczelni, no i bez kompleksów ma jednak swoje minusy – w koncu nasze przedstawienie znajduje sie w typowym zakresie kabaretów. To niekoniecznie musi się podobać, bo nie jest na pewno wysmakowane, wyszukane.

Nagle okazało się, że teatr z Poznania wycofał się z organizacji tej imprezy. Nie zmieniało to faktu, że mieliśmy i nadal mamy jechać do Wielkopolski, z tym, że grać mamy nie w teatrze, tylko w… zwykłym gimnazjum w Tarnowie Podgórnym. To nie robi mi żadnej różnicy, prócz tego że przynajmniej kilka spraw będzie musiało zwyczajnie wyglądać zupełnie inaczej. Prawda jednak, to nie jest teatr, tylko zwykłe przedstawienie dla uczniów „jakiegośtam gimnazjum, których w ogóle nie będzie to obchodziło”. Zmniejszyła się też kwota, którą miał dopłacić pan organizator, na szczęście szkoła dofinansowała autokar i nie będzie trzeba nic płacić za transport tam.

Przywódca wymyślił, że nie ma sensu telepać się 350 km tylko i wyłącznie z 15-minutową scenką, więc wymyślił, że damy tam prawdziwy teatr. Przygotował więc scenariusz Troi – która jak wiadomo była przed Odyseją, i chce połączyć te dwie scenki. Pierwsza jednak nie ma zbyt wiele wspólnego z kabaretem, to po prostu „teatr”.

W tym miejscu pojawiły się problemy. Po pierwsze, jako klasa mamy 37 lekcji w tygodniu, w różnych godzinach, ze względu na podział na grupy językowe. Do tego, niektórzy mają zajęcia dodatkowe, a innym po prostu nie chce wstawać się w poniedziałek o 6 by dojechać do oddalonego o 25-40 km miasta ze szkołą i ćwiczyć scenki, kiedy można przyjechać do szkoły na dziesiątą.

To dałoby się przetrwać, pojawił się jednak kolejny problem – motywacja. Okazuje się, że duża część ludzi była napędzana jeszcze przez to, że myśleli, że w tym Tarnowie Podgórnym grać będziemy w teatrze. Widocznie albo przywódca akurat im nie tłumaczył, jak sytuacja wygląda na miejscu (nie pamiętam czy to robił, bo zwyczajnie to jeden z moich przyjaciół i jak to zwykle z przyjaciółmi bywa, ze mną rozmawia więcej), albo nie słuchali, co całkiem możliwe, bo moja klasa jest o profilu bardziej kabaretowym niż matematyczno-fizycznym. Nie ma tam nawet porządnej sceny, do tego widowni najprawdopodobniej nie będzie obchodziło to, że przejechaliśmy kilkaset kilometrów specjalnie dla nich, i to dla nich były te próby do scenki, która w ogóle nam nie wychodzi, a ma zostać zagrana za 2,5 tygodnia.

Dzisiaj przywódcy, razem z dużą grupą chłopaków, nie było, z powodu turnieju siatkarskiego, w którym przegraliśmy zresztą co się tylko dało. Lekcje, ze względu na niewielką frekwencję, były więc luźniejsze, to i znalazło się miejsce na wyjaśnienie przeze mnie, jak sytuacja wygląda na miejscu. Zdziwiłem się, że ludzie tego nie wiedzieli, ale najwyraźniej to ich lekko zaszokowało. Wzbudziło to atmosferę pewnego rodzaju buntu, sytuacja wygląda kiepsko.

Jutrzejszy dzień mógł być trudny – przywódca będzie szukał czasu na próby, a duża część klasy nie ma zamiaru nic robić, skoro sytuacja wygląda tak a nie inaczej, i nie widzą większego sensu w wyjeździe. Postanowiłem więc napisać mu, że sytuacja jest ciężka, i zamiast robić próbę na godzinie wychowawczej w piątek, lepiej dobrze przedyskutować ten wyjazd. Jechać w takich warunkach nie ma po co, albo wyjaśnimy sobie niedomówienia, albo zwyczajnie nic nie wypali. Na siłę nie można nic robić, ale przydałby się tu ktoś, kto spojrzy na to z perspektywy nieco innej niż najbardziej zaangażowane strony. Ktoś, kto postara się dać wypowiedzieć się obu stronom…

Ha, żeby napisać tego posta zrezygnowałem dzisiaj z gry w Counter-Strike, co było moim natychmiastowym uzależnieniem od kiedy tylko mam tą grę, czyli od dwóch dni. Zwyczajnie to uznałem za ważniejsze.

Po rekolekcjach

Mimo tego, że pora już dość późna, biorąc pod uwagę, że następnego dnia muszę wstać na szóstą, to stwierdziłem, że trzeba w końcu opisać rekolekcje. Krótkie relacje, które wychodziły mi lepiej niż myślałem, zawarłem już na blipie zdjęcia zaś wrzuciłem na picasaweb, ale teraz pora opisać dokładniej przemyślenia. Może nie będzie to typowe literackie sprawozdanie, ale po kolei postaram się omówić te ważniejsze kwestie.

Droga do Gniewu ma to do siebie, że po obu stronach, gdy jest dobra widoczność, widać dość daleko pola. Niektórym się podoba, innym mniej, mi bardziej. Sam Gniew to miasteczko niewielkie, chociaż właściwie niemalże połączone z pobliską Nicponią (aż się dziwię, że nie wchłonęli Nicponi ;]). Wzgórze zamkowe zdecydowanie góruje nad okolicą. Gniew nie jest duży (kilka tysięcy mieszkańców), ale bloki również posiada, kiedyś też jeździły tam pociągi, po których pozostało nieco torów i budynek stacji kolejowej. Transport dobry jest szczególnie do Tczewa, Pelplina i Starogardu Gdańskiego, co powoduje, że ten pierwszy stanowi centrum młodzieży licealnej (co prawda jest tu tez zespół szkół ponadgimnazjalnych, ale niewielki, poziom też chyba nieszczególny), dokąd jeździ zarówno PKS, jak i busiarze. W Gniewie wydawany jest też miesięcznik, Nowiny Gniewskie, do którego zakupu udało się mnie namówić siostrze Milenie, lokalnej zakonnicy, swoją drogą bardzo uparta kobieta, niemniej paru ciekawych rzeczy o jej mieście od niej zdążyłem się dowiedzieć. Same Nowiny zbyt ciekawą gazetką nie są, przypominają nieco tczewską Panoramę Miasta, a kosztują 2,50 zł. Miasteczko złe nie jest, niemniej spotkaliśmy paru buraków (jeden próbował staranować kolegę, drugi, chłopaczek w dresie o posturze podobnej do mojej, tak szedł, że celowo nie zmieścił się w bramie wejściowej), ale to zdarza się wszędzie.


Dormitorium
Zamku w Gniewie znajduje się w południowym jego skrzydle, z okien pokojów rozprzestrzenia się bardzo ładny widok na pobliską równinkę, a przy dobrej widoczności widać też Kwidzyn . Jedliśmy w pobliskim Hotelu Marysieńka, na czwartym piętrze, tam gdzie normalni goście hotelowi już nie docierają ;]

Jeśli chodzi zaś o grupy, które przyjeżdżały by namówić nas do wstąpienia w swoje szeregi, były to, tak jak zapowiadałem, kolejno ZHR, Neokatechumenat i Opus Dei. Z ZHR przyjechało małżeństwo, które jak zrozumiałem, dowodzi Związkiem Harcerstwa Rzeczypospolitej w pomorskim, poopowiadali całkiem przyjemnie, facet fajnie grał na gitarze, ale nic poza tym. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, może dlatego, że nigdy nie uważałem, że harcerstwo jest czymś dla mnie. Jeśli chodzi o Neokatechumenat, przyjechało również małżeństwo, ale tym razem rodzice jednej koleżanki z rocznika, którzy nie skupili się na samej organizacji, a raczej na tym, jak znaleźli drogę do Boga, co im to daje, i, jak każda grupa, zachęcali nas do szukania swojej drogi powiększenia swojej integracji z Kościołem. Zrobili dużo lepsze wrażenie niż znane mi osoby z neokatechumenatu, niemniej jestem co do tej organizacji lekko uprzedzony ;] Następnego dnia spotkaliśmy się z kasztelanem zamku, członkiem Opus Dei, z dziwnego powodu zarówno ja, jak i mój kolega (tutaj zaznaczam, że on w przeciwieństwie do mnie należy do organizacji kościelnych, jak Oaza, i robi kurs na ceremoniarza ;]) byliśmy dość wyczuleni, słuchaliśmy z zaciekawieniem, ale i tak tylko udało nam się potwierdzić nasze opinie, fakt, że ta organizacja ma poglądy zgodne z nauką Kościoła, ale tutaj możnaby długo opisywać, co właściwie jest moim zdaniem nie tak, że wspomnę tylko o dyktowaniu sposobu spędzania czasu, oddawaniu majątków na „dzieła korporacji” przez numerariuszy (trzon organizacji, około 30-35%, ludzie żyjący w celibacie).

Jeśli chodzi o ludzi, nie wiem czy to spotkanie bardziej nas zintegrowało, trwało jednak zbyt krótko. Dzięki długości jednak, mogliśmy spokojnie dużo więcej czasu spędzić w nocy, wszak to tylko 1,5 dnia, i można wyspać się w domu. Sam poszedłem spać około 3:30, a wstałem o 7:20, ale dzień później mam wrażenie zaskutkowało to jednak paroma dziwnymi zdarzeniami.

Mimo, że były to rekolekcje, niewiele wspomniałem o kwestiach wiary. Może dlatego, że niewiele we mnie odmieniły? Fakt, byłem dziś bardziej kontaktowy w stosunku do ludzi niż zwykle, ale to może być efektem późnego wieczora i nocy dnia pierwszego, gdy właściwie próbowaliśmy się zbiorowo integrować na różne sposoby ;]

Wojny śmietnikowe, koniec ferii i takie tam

Kilka dni temu ze zdziwieniem stwierdziłem, że przy śmietniku widzianym przeze mnie z okna majstrują robotnicy. Następnego dnia okazało się, że montują drzwiczki. Zastanawiałem się, po co drzwiczki do ceglano-blaszanej wiateczki z trzema pojemnikami na śmieci. Odpowiedź poznałem dwa dni później, a zarazem dwa dni temu, wynosząc tam śmieci. Otóż, drzwiczki były już niemalże gotowe, a w środku stała sprzątaczka z bloku obok. Wyrzuciłem śmieci, i grzecznie spojrzałem na nią, jako że obserwowała mnie z odległości około jednego metra. Zapytała, z którego bloku jestem, wskazałem więc na miejsce, z którego piszę notkę, po czym rozmowa potoczyła się dalej:

Sprzątaczka: Nie będziecie już tu przychodzić wyrzucać śmieci.
Ja: A przepraszam, z jakiego powodu?
Sprzątaczka: Właśnie montowane są drzwiczki i śmietnik będzie zamykany.
Ja: Po co?
Sprzątaczka: Ten śmietnik należy do TEGO bloku. [wskazała przy tym na blok obok] Wy macie swój śmietnik gdzieś tam. Odtąd tam będziecie chodzić.
Ja: Hmm… Głupie, ale cóż.

Sprzątaczka uśmiechnęła się, cała radosna z tego, że udało jej się pokazać mi moje miejsce w szeregu. Wybyłem zatem, zmierzając w kierunku babci, z którą miałem iść na zakupy, śmiejąc się coraz bardziej. Wyjaśniłem jej, co się stało, po czym wyruszyliśmy na zakupy. Najwyraźniej ta kwestia niesamowicie ją zajmowała, ponieważ co chwila wracała do niej w dyskusji. Stwierdziłem, że mam dość rozmowy o tym, chcę po prostu wiedzieć, gdzie ja w końcu do cholery mam te śmieci wyrzucać? Zrozumiała.

Zaraz po powrocie do domu usiadłem do komputera, by zająć się kolejnym niesamowicie ważnym przelotem (o tym później), wyjrzałem jednak przez okno, by zobaczyć, że śmietnik już zamknięty, najwyraźniej na klucz (nie wiem, nie dotarłem tam jeszcze), a przed śmietnikiem stoi już pierwszy worek z czyjąś produkcją zbędną. Poinformowałem o tym babcię, i podczas mojego przelotu na trasie, której już nie pamiętam (zapewne Pruszcz Gdański – Wilno, albo Wilno – Mińsk, o ile dobrze kojarzę daty) usłyszałem rozmowę telefoniczną, dobiegającą z przedpokoju. Była ona bardzo emocjonalna, ale zawierała kilka tez i postulatów, z którymi się zgadzam, a mianowicie:

    • – Do czego to dochodzi, by śmietniki zamykać.
      – Śmietnik, do którego teraz podobno mamy chodzić, znajduje się o 50 metrów dalej, i jest współdzielony z jednym lub dwoma blokami (aż tak dokładnie nie znam rozkładu śmietników na osiedlu :D), podczas gdy większość bloków ma własne śmietniki, niektóre nawet dwa.
      – Do czasu rozwiązania tej kwestii pod drzwiczkami nowozamkniętego śmietnika będą pojawiać się kolejne worki.
  • Pojawiły się też odpowiedzi i usprawiedliwienia:

    • – Administracja dowiedziała się o tym dopiero dzisiaj, jako że okazuje się, że blok stojący 30 m stąd należy do innej spółdzielni.
      – Jak wynika z informacji administracji naszej spółdzielni, tamten śmietnik został zamknięty z powodu regularnego przepełniania go przez okoliczne: sklep spożywczy, aptekę, solarium, salon fryzjerski, kebabownię, a także nasz blok.
      – Kluczyki do śmietnika posiadają wyłącznie mieszkańcy sąsiedniego bloku.
  • Wnioski wyszły takie, że nasz blok powinien mieć swój śmietnik. Aby jednak tego dokonać, musiałoby znaleźć się na niego miejsce, co oznacza ograniczenie miejsca na plac zabaw. Bardzo przyjemna sytuacja, nieprawdaż? Niemniej, co za różnica, do którego śmietnika kto wyrzuca śmieci, skoro i tak trafiają w to samo miejsce?

    Kończą się ferie zimowe w moim województwie. Zaliczam je do udanych, jako że 20 godzin spędziłem grając w Microsoft Flight Simulator 2004, co zaliczam do czasu zmarnowanego, niemniej było fajnie, rozbiłem w tym czasie około sześciu samolotów, nie licząc gry multiplayer z kolegą, w trakcie której dokonaliśmy chyba czterech czy pięciu zderzeń (nie zapomnę tego „O fuck, zrzuciłem paliwo!!!” nad Zatoką Gdańską podczas przelotu na trasie Babie Doły – Kaliningrad ;]). Swoją drogą, w tym czasie miejsce miała również jedna katastrofa realna (wypadek samolotu CASA w Mirosławcu – chciałem tam polecieć, ale lotniska w Mirosławcu nie ma w FS2004), cóż, samoloty czasem spadają, zdarza się. A że ILS był niesprawny – cóż, można uznać, że nigdy go tam właściwie nie było, skoro stał od sześciu lat nieruszany. Jest też jedna pozytywna strona żałoby narodowej – strony w odcieniach szarości wyglądają moim zdaniem wyjątkowo dobrze (ma ktoś stary czarno-biały monitor na stanie? :D) i niektóre przynajmniej mogłyby takimi pozostać. W trakcie ferii wpadłem też przynajmniej na kilka szaleńczych pomysłów, ale o tym niewykluczone, że opowiem później. Na dzisiaj wystarczy ;)

    Druga w nocy

    Druga w nocy i dziwne piosenki sprzyjały przemyśleniom. Sytuacja się pogarszała. Wyraźnie był odsuwany na boczny tor. Ze zdziwieniem odkrył, że obecna grupa jego znajomych stanowi w wielu wypadkach nieodgadnioną dla niego rzeczywistość za ścianą. Porozmawiać, zrobić coś razem – i owszem, ale żeby dowiedzieć się czegoś bardziej osobistego, nie mógł po prostu porozmawiać, jak to dawniej bywało. Musiał angażować całe swoje moce przerobowe, analizować strzępki zasłyszanych rozmów, podpytywać bardziej zaufanych osób o jakieś informacje, które rzadko były, a nawet jeśli, to dana osoba nie chciała ich ujawniać. Prawda, przyjaźń ważniejsza niż zaspokojenie ciekawości nawet osoby, która tego dalej nie wyda, nareszcie ludzie zaczynali to rozumieć.

    Nagle znalazł się w miejscu, gdzie rzeczywiście stała taka ściana. Spróbował rozbić ją narzekaniem każdej napotkanej osobie. Jedna stwierdziła, że ściana powstała przez rozglądanie się na boki. Druga powiedziała mu, że to co za ścianą, i tak nie ma szans na stworzenie czegoś budującego, pozytywnego, dlatego niepotrzebna mu wiedza, co tam właściwie jest. Sama jednak wyjęła maleńką cegiełkę z muru, by dać choć trochę mglistego pojęcia na to, co tam się znajduje.

    Dziura powstała po wyjęciu cegiełki była dość duża, by przez nią zajrzeć. Na początku nie zobaczył tam nic. Przypominając jednak sobie dziwną zagadkę otrzymaną od pierwszej osoby, pojedyncze słowa od drugiej i ledwo co widoczne widmowe ruchy po drugiej stronie, zbudował sobie swój własny obraz tego, co tam było. Cały radosny podzielił się swoim odkryciem z pierwszą osobą, gdy nagle po drugiej stronie pojawiła się trzecia osoba. Powiedziała, że jeszcze za wcześnie na to, by murek zniknął, ale z czasem będzie słabnąć. On tymczasem przeczuwal, że trzecia osoba, a także druga, są częścią tej dziwacznej układanki, gdzie każdy mógł stać się jej elementem, i było to od niego niezależne.

    Rozejrzał się wokół, i ze zdziwieniem stwierdził, że po lewej właśnie rośnie kolejna ściana. Budowała ją osoba, którą znał, często z nią rozmawiał, czasami nawet miał wrażenie, że coś do niej czuł. Zerknął jeszcze raz, i stwierdził, że tablica z karteczkami, na których zapisywała swoje odczucia, została odsunięta tak, by widział tylko parę pierwszych słów. Zobaczył jednak za dużo i sam dodał kilka cegieł do muru. Gdy zorientował się, że mur urósł do dość pokaźnych rozmiarów, zawołał, ale nikt po drugiej stronie nie odpowiedział. Zaczął więc rozbierać mur, ale gdy tylko wychylił się przypadkiem na drugą stronę, zobaczył tam osobę, która z powrotem umieszczała wyjmowane przez niego cegły. Musiał mocno się powstrzymywać, by którąś nie cisnąć.

    Odwrócił się, i zobaczył zupełnie inny świat. Zawołał, i uzyskał odpowiedź. Wydawało się, że to co tam, jest na wyciągnięcie ręki, jednak bał się tam od razu iść, szczególnie, że na drodze stał niewielki murek, ot taki, że bez problemu można go było przeskoczyć. Nie chciał jednak ponownie być intruzem. Zaczął dowiadywać się, czy dałoby radę razem wyruszyć gdzieś na neutralny grunt, gdzie obydwoje mieliby tarcze, ale nie byłoby muru. Okazało się, że wybierają się w to samo miejsce, jednak dopiero za pół roku. Zapadł więc w sen przerywany krótkimi wymianami uśmiechów i niewiele znaczącymi konwersacjami. Powoli planował wyprawę, gdy ocknął się którejś nocy w ciemnościach. Usłyszał ciche skrobanie, spojrzał ukradkiem w stronę murku, udając że nadal śpi. Wydawało mu się, że ktoś od drugiej strony wyskrobuje murek łyżeczką. A może to jednak prawda? „Dowiem się za pół roku” – pomyślał i dalej poszedł spać, marząc o innym, kolorowym świecie gdzieś daleko za murami…