Natychmiast po zakończeniu letniej sesji egzaminacyjnej wyruszyłem z Marcinem na kilkudniowy wypad do Lwowa. Na bieżąco robiłem tam pisemne notatki, które już od kilku miesięcy tkwią w mojej skrzynce, czekając, aż w końcu je obrobię i wrzucę na bloga. Na obróbkę jestem zbyt leniwy, więc wrzucam je dokładnie tak, jak wyglądają w mojej skrzynce pocztowej – ewentualnie z dodanymi komentarzami od dzisiejszego mnie i zdjęciami z Picasy, bo tego albumu Picasa podczas swojej akcji „niszczenie mi udostępnionych albumów” (może później opowiem) zniszczyć nie zdążyła. Więc lecimy z dniem 1:
21.06
Polskibus okazał się przyzwoitym, choć średnio wygodnym sposobem komunikacji [udało mi się zdobyć bilet na jeden z pierwszych dni działalności przewoźnika – kosztował mnie on dokładnie 0 zł – przyp. mmk]. Czerpanie przyjemności z przejazdu utrudniało zwłaszcza to, że nie mogłem zasnąć. Na ok. 70 miejsc w autokarze zajętych było max 30. Kwestię czasu pracy kierowcy spółka załatwia zatrzymaniami na stacjach benz., zupełnie jak na wycieczkach. W Warszawie byłem na 15 min przed czasem.
W metrze o 5 rano zadziwiająco dużo ludzi. Zasmucił mnie też widok względnie nowych wielopiętrowych wieżowców mieszkalnych – rozumiem, że Wawa ma drogą ziemię, ale z własnej woli osiedlać się w takich
koszmarkach?
[kolejna część podróży to TLK Warszawa – Przemyśl]
Na Kielecczyźnie sporo domów miało wnęki z mini-kapliczką maryjną. Wracając jeszcze do plbusa, większość pax [pasażerów] to małżeństwa z klasy średniej. Zazwyczaj był to pierwszy etap dalszej podróży, np na Maderę albo do Drezna (ta ostatnia w poszukiwaniu dziewczyny).
Od Przemyśla zaczyna się dopiero właściwy etap podróży. Po wyjściu z tunelu dworca w Przemyślu (na prawo) znajdują się marszrutki do Medyki. Są to polskie busiki, przejazd kosztuje 2 zł. Z tego samego dworca odjeżdżają też różne busy, głównie na ukraińskich rejestracjach, te jadą do różnych ukraińskich miast. Stan techniczny tych busików woła o pomstę do nieba. Sam przejazd to 15 minut kluczenia po jakichś dziwnych drogach. Docieramy do granicy z Ukrainą. Po polskiej stronie zaraz stoi Biedronka. Dużo jest też osób oferujących alkohol, papierosy. Kurs wymiany walut jest nawet przyzwoity – dostajemy 275 hr za 100 zł. Należy przejść pieszo około 500 m (najlepiej kierując się za ludźmi , wtedy dociera się do polskiej strony przejścia granicznego W tą stronę tu bezproblemowo, za to już na ziemi niczyjej spory tłum handlarzy koczuje i czeka na przejście. Pomagają przejść turystom, ale widok nerwowego tłumu i przeciskanie się pomiędzy pakunkami są całkiem interesujące. W drugą stronę to samo będzie po polskiej stronie.
Celnicy nie stwarzali mi żadnych problemów.
W Szegini dworzec autobusowy znajduje się jakieś 300 m po lewej od głównej drogi. Łatwo go zauważyć, jest dobrze opisany, ma rozkład, a nawet kasę biletową (kurs Szegini – Lwów to w tej chwili równo 20hr w kasie, gdy ma się bilet z kasy, to ma się pewne miejsce siedzące… teoretycznie).
Jako bus przyjechał żółty Etalon z 26 miejscami siedzącymi. Do środka wcisnęło się około 45 osób, część z większymi bagażami. Przejazd zajął około 1h45, busik wydawał się osiągać granice swoich osiągów, warto było się czegoś trzymać. Nie siedzeń, lepiej poręczy – jeśli nie odpadały. Jadąc marszrutką, widać też było prawdziwe życie miejscowości po drodze, może nieco biedniejsze, ale wcale nie odmienne od naszego. Bus kończy bieg przed głównym dworcem kolejowym.
W marszrutce poznaliśmy dwóch studentów z Wawy. Dali nam kilka ciekawych hintów i opowiedzieli, co warto zobaczyć. Co ciekawe, jeden z nich miał na sobie t-shirt ze Srebrenicy. Jeżdżą głównie po krajach wschodnich, obozują na dziko, piją, poznają ludzi. Jeden kończy antropologię i socjologię, drugi studiuje filozofię i był na chwilę na ukrainistyce. Ciekawi ludzie.
Lwów rozpoczął w końcu remonty na Euro, czego efektem jest rozkopanie jednej z głównych ulic i jeszcze utrudniony ruch na i tak już sypiącej się sieci tramwajowej. Widać plakaty informujące o Euro, ale niewiele więcej.
Dziś pogoda była raczej deszczowa, więc zwiedziliśmy głównie Puzatą Chatę. Tam okazało się, że nadal jest supersmacznie, ale już drożej – ~10 zł za obiad (lekki) na osobę. Odwiedziliśmy też sugerowany przez nowych znajomych kafe-bar „Wersal” (na lewo od Opery) i tam znowu ich spotkaliśmy.
Od 22 do 10 w sklepach Lwowa obowiązuje prohibicja [i poważnie jest respektowana, przynajmniej w samym centrum miasta]. Świetnym napojem bezalkoholowym jest „Zhivchik” == Apfelschorle (~8-9hr/2l). [Apfelschorle to niemiecki napój składający się w mniejszej części ze słodkiego soku jabłkowego, reszta zawartości butelki to woda gazowana. Bardzo dobry i tani w Niemczech, na Ukrainie nieco mniej tani i słodszy, ale również znakomity.]
Hotel „Sun” w którym śpimy jest zdecydowanie dobry jak na swoją cenę [nocleg kosztował nas około 16 zł za łóżko, rezerwowałem przez hostelbookers – obecnie ceny podskoczyły do około 24 zł. Z ciekawostek – na powitanie dostaje się darmowe piwo]. O ile jest bardzo basic i trochę imprezowy, tak ma wszystko, co trzeba (łącznie z prysznicem w pokoju – jako „w pokoju” rozumiem W TYM SAMYM pomieszczeniu, jedynie ze ścianką działową. Szkoda jedynie, że nie osłania ona przed oknem, przed którym paraduję nago – ale w sumie co mi szkodzi :D).