Mniej więcej w okolicach moich urodzin stwierdziłem, że zdecydowanie pora wziąć się za siebie w kwestii aktywności fizycznej. Przebiegnięcie przejścia dla pieszych, by zdążyć na zielonym, sprawiało, że czułem się zmęczony.
Trzeba było jednak jeszcze wybrać dyscyplinę. Rower odpadł ze względu na problemy z napompowaniem i lenistwo w zakresie doprowadzenia maszyny do jezdności, na rolki trzeba byłoby wydać kilkaset złotych, a do pływania ciągle usiłuję się przekonać. W szafie znalazłem cienką kurtkę sportową i dość znośne buty, więc bieganie stało się najlepszym wyborem. Pewnego dnia spontanicznie zdecydowałem, że dzisiaj idę biegać. Jak wcześniej sprawdziłem w Sieci, najlepszym na sam początek, żeby się nie zniechęcić, był marszobieg. Miałem mgliste pojęcie, jak to powinno wyglądać, więc za pierwszym razem pobiegłem po prostu przed siebie, starając się liczyć według ilości oddechów, co ile powinienem przełączać się z biegu na marsz i w drugą stronę. Odległość wymierzyłem na podstawie drogi od Kasi do mnie, więc nie był to szczyt mojego planowania.
Jak można było się spodziewać, łatwo nie było. Do domu dotarłem wykończony, spocony i zdyszany.
Po powrocie do domu zacząłem jednak czytać więcej. Znalazłem stronę z treningiem biegowym, który postanowiłem wdrożyć w życie, zmobilizowałem się też do kupienia dość drogiego numeru specjalnego Runner’s World, który również wdrażał początkujących do biegania. Dowiedziałem się, że to wcale nie chodzi o to, żeby zasuwać przed siebie jak motorek, a walka o szybkość na tym etapie wcale nie jest konieczna. Postawiłem sobie też dość ambitny plan, by biegać najlepiej 2-3 razy w tygodniu, a jeszcze w tym roku wystartować na jakichś zawodach biegowych. Po paru tygodniach dołączyła do mnie Kasia.
Plan się udawał. Motywacja była, udało się sprawić, by była to dla mnie część planu dnia, robiłem kolejne tygodnie planu, czasami powtarzając je, gdy nie czułem się jeszcze na siłach przejść do następnego. Przyjeżdżając do Warszawy, byłem właśnie na etapie, w którym byłem w stanie przemarszobiec około 4 km, robiąc to w turach: minuta marszu – 7 minut biegu.
Aż tu znaleźliśmy informację, że 27 lipca odbywa się Bieg Powstania Warszawskiego. Wpisowe co prawda 50 zł, ale w ramach wpisowego koszulka Asicsa, więc… plan się nagle zmienił. Kluczowym stało się w tym momencie, aby móc przebiec 5 km bez zatrzymania. Mniej więcej na 1,5 tygodnia przed biegiem okazało się to wykonalne.
Nadeszła sobota, 27 lipca. Już na stacji metra zobaczyliśmy pierwszą osobę w koszulce Biegu. W wagonie chyba połowa ludzi miała na sobie koszulki lub numery startowe.
Start i meta biegu zostały zlokalizowane obok stadionu Polonii Warszawa. Przed stadionem stała też scena, z której przez większość czasu słychać było spikera, ale wystąpił tam też zespół Hemp Gru. Wokół jednak przewijało się ponad 6 tysięcy biegaczy, więc chcąc nie chcąc, zamieszanie było spore. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu do startu biegu, więc od razu ruszyliśmy zanieść plecak do depozytu, został włożony do twarzowego worka na śmieci, na którym napisano mój numer biegowy, ten z kolei został położony na właściwej kupce na hali koszykówki na terenie stadionu.
Potem tylko przebić się przez tłumy i dotrzeć na linię startu, gdzie razem z nami na dystansie 5 km pobiegło 2150 osób. Ale najpierw rozgrzewka.
Potem jeszcze wideoklip Hemp Gru, trochę przemówień, życzenia z Afganistanu, śpiewanie „Roty” (dlaczego akurat „Rota”?) i w końcu, około 20:45, właściwy start. A raczej spacer niemal do linii startu i dopiero wtedy bieg.
Postanowiliśmy wcześniej, że pobiegniemy razem i nastawimy się na pokonanie całych pięciu kilometrów w mniej więcej równym tempie. To udało się nam bardzo dobrze. Po drodze mijaliśmy (i byliśmy mijani przez) różnych ludzi – dwoje starszych biegaczy, którzy biegli, trzymając razem taśmę i wspierając się nawzajem, parę, biegnącą z wózkiem z dzieckiem, żołnierza w mundurze, matkę z około dziesięcioletnią córką, które robiły marszobieg… Cały czas atmosfera była świetna. Ludzie nie byli spięci, to była dla nich autentyczna przyjemność. Wzdłuż większości trasy ustawiali się też ludzie, którzy starali się mobilizować ludzi do dalszego biegu. To również było bardzo fajne i motywujące, nawet jeśli nie bardzo była energia, by wchodzić z nimi w interakcję.
Trasa prowadziła przez ulice Miodową, Krakowskie Przedmieście, Karową, nad Wisłą z powrotem w stronę Konwiktorskiej. Na mostach i w tunelu na ulicy Karowej przygotowano głośniki, które symulowały ostrzał. Trochę dalej ustawiona była kurtyna wodna – bardzo odświeżający pomysł. Mimo zamknięcia ulic, zdarzyło się po drodze parę incydentów z rowerzystami, którzy jednak byli przeganiani przez policję z trasy. Mniej więcej po 4 km zaczęli nas wyprzedzać najszybsi biegacze z biegu na 10 km, którzy wystartowali 20 minut później ;)
Tuż przed ostatnią prostą czekał nas jeszcze spory podbieg na ulicę Konwiktorską, który jednak też udało się pokonać. Na ostatnich metrach nam obojgu starczyło jeszcze energii na rozpędzenie się i wyprzedzenie paru osób. Ostatecznie, na metę wbiegliśmy niemal równo, Kasia tuż przede mną, zajmując odpowiednio 2004 i 2005 miejsce, z czasem 38:07.
Jeszcze małe rozciąganie, napój (AA Drink, smaczny i faktycznie przydatny po biegu) i posiłek regeneracyjny w postaci banana i można było iść po depozyt i ruszać do domu.
Jak na pierwszy raz, biegło mi się świetnie. Podobała mi się atmosfera, trasa, możliwość biegania po zamkniętych ulicach i masowość wydarzenia. Mimo tylu tysięcy osób, organizacja była zaskakująco dobra. W pakiecie startowym była mapka całego terenu i trasy, która pozwalała na spokojne opanowanie okolicy.
Chociaż plan, jaki wymyśliłem w związku z bieganiem na ten rok został już wykonany, nie mam zamiaru przestawać. Spodobało mi się bieganie zarówno rekreacyjnie, jak i na zawodach, i myślę, że 5 kilometrów to jeszcze nie moje ostatnie słowo.
Trochę więcej zdjęć z nami jest w miniaturkach na fotomaraton.pl, jakby komuś chciało się oglądać. Swoją drogą, sprytny pomysł na biznes – robić zdjęcia biegaczom na trasie, a potem sprzedawać online pakiety :D
52.229770
21.011780