Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Monthly Archives: Wrzesień 2010

+49

18.09.2010 r., Dortmund, Niemcy

Gdy poznaje się jakieś miejsce wystarczająco długo, przychodzi w końcu moment, w którym przestaje ono być obce. W tej chwili podobne odczucie towarzyszy mojemu trzeciemu już w tym roku pobytowi w Dortmundzie.

Co składa się na obcość danego miejsca? Z pewnością geograficzna jego nieznajomość. Gdy nie wiemy, dokąd pójść, każda kolejna wyprawa odkrywa nowe, nieznane nam dotąd obszary. Jest to dość ekscytujące, ale zarazem niekomfortowe psychicznie dla większości ludzi, którzy nie są przyzwyczajeni do radzenia sobie samemu.

Żeby jednak sobie poradzić, przydatna jest znajomość języka. Bez niej dużo trudniej odnaleźć się w gąszczu znaków, ogłoszeń, niezrozumiałych rozmów, programów telewizyjnych, gazet.

Kolejnym czynnikiem jest „odczucie bycia w domu”. To najtrudniej zdefiniować. Są ludzie, dla których domem jest cały świat, a są też tacy, kŧórzy mają problemy z przyzwyczajeniem się do mieszkania, do którego przeprowadzili się z innego w obrębie tej samej klatki schodowej.

Mi do odczucia bycia we własnym domu niewiele najwyraźniej potrzeba. W tej chwili siedzę sobie w kuchni cudzego mieszkania, pisząc dla odmiany całkowicie analogowym długopisem (którym zresztą pisałem też na maturze) na zwyczajnej kartce papieru. Tym razem odpoczytam od internetu, komputerów (nie licząc smartfona i ebooków w nim [zdążyłem przeczytać A Year in Pyongyang Andrewa Hollowaya i rozpocząć Nothing To Envy Barbary Demick]), informacji. [taa, odreagowywałem, pisząc bezsensowne posty na bloga do przepisania i opublikowania po powrocie…] Staram się otworzyć na to, co dzieje się wokół mnie. Małe obrazy, których część zapadnie mi w pamięć. SKM-ką do Wrzeszcza. W Cieplewie albo Różynach pociąg zatrzymuje się, do środka wchodzi jeden z robotników pracujących przy remoncie linii kolejowej Gdańsk – Warszawa, krzyczy „W dupę lotem!” i wychodzi. W autobusie na lotnisko nagle słychać krzyki jakiegoś dziecka. Brzmi to, jakby zostało potrącone. Okazuje się, że to dzwonek w czyimś telefonie. Wyjątkowo nudny lot samolotem, z którego zapamiętam jedynie to, że był moim dziewiątym. Ebooki w telefonie. Wszystkie problemy, śmieszne sytuacje i nieporozumienia, wynikające z mojego niezadowalającego mnie poziomu znajomości niemieckiego. Przykładowo, w lipcu w McDonald’s pytałem o lody, a sprzedawczyni zrozumiała, że chodzi mi o ryż z mlekiem. Coraz więcej małych aut – nic dziwnego w społeczeństwie, w którym oszczędzanie jest cnotą. Dwaj nastolatkowie płci męskiej, trzymający się za rękę. Przenośny artysta, grający na fortepianie na kółkach na głównej ulicy. Soki Tymbark w sklepie „Wszystko za 1 euro”. Dzieci, bawiące się iPadem w Saturnie.

Obserwuję, ale też jestem obserwowany. Nie wiem, czy to przez moje wyjątkowo jak na mnie długie włosy, czy też może wyjątkowo kiepski stan tutejszych młodych samców (nie wiem, co się stało, parę lat temu było znacznie lepiej), ale kilka razy napotkałem spojrzenia przechodzących nastolatek. Rzadko mi się to zdarza.

Wracając jednak do oswojenia z otoczeniem, mam tu już swoje ścieżki, miejsca, sklepy. Co prawda tylko w obrębie „mojej” dzielnicy i ścisłego centrum miasta, dużo gorzej byłoby z tym poza nimi, ale to jakby zaczątek zagnieżdżania się w danym miejscu. Jestem już na tyle przyzwyczajony, że nie zwracam specjalnie uwagi na to, że gazetki reklamowe są po niemiecku, a ceny podane w euro. Normalnym jest też dla mnie to, że prezenter lokalnego Radia 91.2 odzywa się w swoim ojczystym narzeczu. Jest to o tyle dziwne, że dopiero dzisiaj przyjechałem.

Jedno za to mnie drażni. Brak zasłon w oknach! Jest to dla mnie niewygodne, zwłaszcza w godzinach wieczorno-nocnych. Jestem zbyt przyzwyczajony do długiego celebrowania procesu przebierania się w pidżamę. Niekomfortowo w takich warunkach tańczy się też „Jezioro łabędzie”.

Aha, przez te 4 dni tutaj robię sobie odwyk od internetu. Stąd tak długie, papierowe posty na blogu po powrocie.

Islamskie snacki

Ostatnio mam fazę na produkty japońskie. Cały czas szukam tych maczanych w czekoladzie pałeczek, lecz w międzyczasie natrafiłem w Piotrze i Pawle na snacki ryżowe za około 4 zł. Co ciekawe, o ile marka tych snacków – Mizuho – brzmi jak najbardziej japońsko, to same snacki już produkowane są w Tajlandii, a co znaleźć można na ich opakowaniu?

Chwile magiczne

Są takie chwile, które potrafią sprawić, że cała dalsza część dnia jest już pozytywna. Do takich mogę śmiało zaliczyć zdarzenie sprzed kilkudziesięciu minut.

Przeglądałem sobie właśnie relację z podróży po Azji (która później stała się podróżą dookoła świata) Szymona Kochańskiego, gdy mój telefon zgłosił mi, że dostałem właśnie SMS. Numer nieznany, do tego o kodzie kraju +886, ale wiadomość po polsku. Tajwan! Napisał do mnie mój nauczyciel, który przez ostatnie 5 lat uczył mnie fizyki i przygotowywał w tym czasie do konkursu fizycznego w gimnazjum, a także świetnie napisanej matury, w obu przypadkach za darmo, po godzinach pracy. Niektórym ludziom nie jestem w stanie wystarczająco się odwdzięczyć.

Nie jest to pierwszy SMS, jaki w życiu dostałem z Azji – w bodajże 2006 albo 2007 roku z Chin napisał do mnie Marcin. Dziwne to uczucie, gdy ktoś, kogo zna się realnie, pisze z drugiego końca świata. Dziwne, ale zdecydowanie pozytywne.