Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Monthly Archives: Grudzień 2007

Jak łatwo (no, może raczej tanio) zostać gitarzystą

Jak można łatwo zostać gitarzystą i posiadać swoją własną gitarę elektryczną z „piecykiem”?

No, może nie łatwo, bo trzeba umieć grać na gitarze, ale na pewno tanio.

Wystarczy pojechać za naszą zachodnią granicę :) W sklepie „Jawoll” (coś w rodzaju naszych supermarketów typu mydło i powidło) znajduje się gitara elektryczna od razu ze wzmacniaczem za… 99 euro. Tak, nie pomyliłem się, 99 euro. A akustyk w wersji mini za 9,99 euro. Tylko ten akustyk miał struny przyczepione… nitkami. Po jednym moim dotknięciu trzy struny się odczepiły, dlatego podejrzewam, że sprzęt z nieco „wyższej” półki cenowej również będzie tak cudowny. Niemniej, jako sprzęt do zniszczenia na koncercie te gitarki wydają się być świetne. Nie próbowałem kupować, mam lepsze rzeczy do kupienia za 10 euro, jak na przykład… szalik. A właściwie 5 szalików. Albo gry komputerowe podobne do naszej serii „Extra Klasyka”. Też niezłe, ale u nas dostanę za odpowiednik 5 euro. Chociaż gdybym nie miał Tropico II, to skusiłbym się na ofertę w jednym ze sklepów (3 euro)…

Westfalenpark, tamtejsza kolejka i Florianturm.

I znowu odsyłacz do fotek na picasaweb, zasady te same co ostatnio. Wesołych Świąt wszystkim!

Weinachtsmarkt

Jak zwykle, fotki na Picasaweb, zaczynają się od tego obrazka (po kliknięciu przechodzi się do albumu):

Przepraszam za jakość fotek, ale pierwszy raz robiłem zdjęcia przy takim świetle, a ręce mi się trzęsą, a nie da się tego opanować specjalnie.

Z innych ciekawostek – jak patrzę na tutejszych „emoboyów” to obrzydzają mi się arafatki. A tutejszy McDonald’s wygląda jak żywcem przeniesiony z początku lat 90., tak amerykańsko-kiczowaty. Z kolei na głównej uliczce jacyś pijani Niemcy cośtam wrzeszczeli, taki efekt sprzedaży dużych ilości piwa na Weinachtsmarkt. Czyli zupełnie jak u nas :)

Dzisiaj zamiast opisu…

Zamiast opisu, fotki. A przy nich nieco opisów. Więcej pytań zadawać na priv.

Dortmund – dzień 1

Co ja tu robię? Otóż jakiś czas temu zabukowałem bilety na lot do Dortmundu i z powrotem, jako że mam tu rodzinę, a święta bożonarodzeniowe przynajmniej raz można spędzić w innym miejscu niż zwykle, tym samym robiąc coś innego, a zarazem odwiedzić Niemcy po siedmioletniej przerwie. Nie leciałem też nigdy samolotem, a lotnictwo jest w pewnym sensie jednym z moich zainteresowań, więc czemu by nie?

Wstałem dziś o 2 rano, o 3 wyjechaliśmy na lotnisko. 3:40 na miejscu, widzę znajomą twarz, obecną maturzystkę z mojej szkoły, która również była w Bieszczadach. Okazało się, że leciała do Luton, 5 minut po moim locie, ot lotnisko w Gdańsku staje się powoli popularne. Nie mieliśmy nadbagażu, ale i tak plecak mamy uległ przejrzeniu ze względu na folię aluminiową, w którą opakowała bułki. Oczekiwanie na samolot umiliłem sobie próbą obudzenia siedmiu osób sms-em. Udało się w przypadku dwóch. Sylwia, Ania – przepraszam :) Około 5:30 dwie panie, które nas odprawiały przeniosły się w okolice bramki i sprawdziły jeszcze raz dokumenty przed wypuszczeniem nas na płytę lotniska, byśmy mogli wyruszyć piechotą do samolotu. Cóż, tania linia, to autobusik nie podjeżdża, mimo że wolny. Wsiadając do fioletowego airbusa uświadamiałem sobie, że właściwie pierwszy raz jestem na pokładzie. Wielkość mnie nie zaskoczyła, 30 rzędów po 6 miejsc, bez podziału na klasy, za to parę środkowych rzędów zarejestrowane dla ludzi, którzy dopłacili za dodatkową przestrzeń na nogi. Na szczęście ja nie jestem zbyt wysoki, więc mi to różnicy nie robiło. Znalazłem dla mnie i mamy całkiem wygodne miejsca po prawej stronie, nad skrzydłem, ja przy oknie, mama pośrodku, obok nas usiadła jeszcze pani, która miała jechać dalej do Holandii. Kilka minut kołowania i start. Tuż po starcie, widząc świetnie przez okno, jak mocno się wznosimy, czułem się jednocześnie wspaniale, miałem ochotę skakać z radości (na szczęście przytrzymywał mnie pas), z drugiej strony czułem się niedobrze i w pewien sposób bałem się, że siły nośnej nie starczy na tak ostre wznoszenie. Starczyło. Mniej więcej po 10 minutach dziwne odczucia w obrębie głowy ustąpiły, najprawdopodobniej dotarliśmy do wysokości przelotowej. Można było odpiąć pasy (ja nie widziałem w tym jednak większego sensu), chciałem zaglądać przez okno, ale ledwo co widziałem jedną gwiazdę (a raczej planetę :)) i końcówkę skrzydła, pod spodem chmury, ale było tak ciemno, że nawet ich nie byłem w stanie dostrzec. W pewnym momencie pilot zakomunikował, że jesteśmy na wysokości przelotowej, wylądujemy około 7:17, lecimy z prędkością 800 km/h na wysokości 11 000 m, a na zewnątrz jest -65 stopni. Moja mama, słysząc to, lekko zbladła, ale jakoś to przetrwała. Mniej więcej 15 minut później zaczęło się pochodzenie do lądowania. Zacząłem się czuć bardziej jak na roller-coasterze, a moje uszy szalały. W pewnym momencie ledwo co słyszałem cokolwiek, a w uszach czułem przewracającą się woskowinę :) Chwilę później zauważyliśmy, że w oddali zaczyna się rozjaśniać, więc najprawdopodobniej wschodzi słońce. Ostatnie minuty przed lądowaniem były podziwianiem niebieskawo-czerwonych pasków nieba. Nagle wlecieliśmy we mgłę, a gdy z niej wylecieliśmy, byliśmy już praktycznie na pasie, jeszcze tylko parę sekund i samolot uderzył kołami w nawierzchnię pasa. Rozległy się oklaski, a patrząc przez okno ujrzałem… śnieg. Tak, o ile w Gdańsku jest zielonkawo, a temperatura to 2-3 stopnie, tak w Dortmundzie padał śnieżek, a temperatura waha się od -3 do -5 stopni. Po przyjeździe już tylko 15 minut w samochodzie, i byłem w domu rodzinki, czekało na mnie śniadanko, a po nim próby podłączenia laptopa do sieci wujka. Niestety, wujek nie pamięta albo nie chce mi dać hasła do wifi, dlatego muszę siedzieć z kablem, co jednak nie jest aż tak uciążliwe, biorąc pod uwagę, że zaraz po podłączeniu zrobiłem speedtest – download 16000 Kbit/s! Upload 1000-1500, ale i tak świetnie, biorąc pod uwagę, że w domu mam 340/75.

Następnie wypad na miasto, pozwiedzać sklepy. Po 2 godzinach stwierdziłem, że w Dortmundzie są dwie wiodące grupy młodzieżowe – emoki i arafatkowcy. Cóż, normalne i spotykane właściwie wszędzie, tylko tutaj dużo więcej ludzi chce być wyrazistymi, niż to ma miejsce w Tczewie. Nicole kupiła iPoda nano 4 gb i na tym właściwie skończył się konkretny dzień. Szkoda, że nie wziąłem aparatu ze sobą do miasta, ale nadrobię to jutro w Venlo i w następnych dniach w Dortmundzie.

O, cieszmy się!

Pragnę poinformować, że program „Cenzor” już nie blokuje pierwszej strony mojego cudownego bloga. Dlatego też można go czytać na lekcjach informatyki :D Przepraszam za długość mojego wpisu.

Zabaw z Trainz ciąg dalszy

Miałem nieco wolnego czasu i ochotę na zrobienie czegoś nowego w TRS, więc zająłem się tworzeniem fikcyjnej mapki górskiej wąskotorowej. Zaczyna się w miejscowości o nazwie Górotwór, która leży w dolince. Póki co ma jeden kwadracik (700×700 m), a to screeny z niej:

Z cyklu „Nikt mnie nie rozumie…” dzieło „Emo czyta emowiersz”

emo czyta emowiersz

Ściana po lewej pokryta jest czarnymi kreskami, symbolizującymi mhrok. Ściana po prawej przedstawia poprzednie zainteresowania emo, zanim jeszcze zajęło się płaczem. Dobór plakatu zespołu na ścianie zupełnie przypadkowy. Na podłodze, dywanik w jakże modne w tym emosezonie emopaski.

Pięknie rysuję, prawda? ^^

Oto grafomańskie przemówienie

Oto przemówienie, które oddałem na lekcji polskiego do sprawdzenia, i które zostało uznane za momentami grafomańskie. Nareszcie ktoś się na mnie poznał :) No i zastanawiam się co złego jest w zdaniu na 6 linijek… :D Skończyło się jednak oceną 4+ dla mnie, więc chyba zupełnie źle nie było. Fakt, humanistą nie jestem. Ale jeśli komuś chce się czytać, niechaj czyta. Ja nie zachęcam szczególnie.

Przemówienie

PS. Tak, wiem, że nie ma żadnych zwrotów do publiki, i jest pełno powtórzeń.