Oczywiście tempo pisania mam jak zwykle niezłe. BTW, pisaniem tego prokrastynuję pisanie pracy magisterskiej. Nie dodawałem bezpośrednich linków do obrazków, ale w większości przypadków, gdy kliknie się na „otwórz obraz w nowym oknie”, dostępna jest większa wersja.
Obawiałem się trochę, że na pociąg o 7:30 możemy się spóźnić. W końcu pora wczesna, według czasu polskiego to była nawet 6:30. Obawy były jednak zupełnie niepotrzebne – stres zrobił swoje i najpierw do 1:30 nie mogłem zasnąć (choć miały na to wpływ też dźwięki dobiegające z przestrzeni wspólnej hostelu – dyżurujący pracownik puszczał jakąś folkowo-dubstepową muzykę, w której najbardziej przebijał się flet), a potem, już koło 5 rano, wybudziły mnie rozmowy. Gdy uznałem, że już nie zasnę, ożywiłem się herbatą i sam wyszedłem przed drzwi wejściowe hostelu.
Spotkałem tam Scotta. Scott jest Amerykaninem z Kalifornii, który po studiach przyjechał na dwuletni wolontariat w Korpusie Pokoju. Wolontariusze z USA zajmują się tu głównie edukacją – uczeniem języka, ochrony zdrowia, pomocą w rozwoju lokalnych społeczności i małych przedsiębiorstw. Razem z paroma innymi Amerykanami, przyjechali do Kiszyniowa z północnej Mołdawii, aby świętować dotarcie do połowy ich wolontariatu. Co ciekawe, był względnie zorientowany w historii Polski, bo jakimś cudem na ten temat nam dyskusja o 5:30 rano zeszła.
Ruszyliśmy coś koło 6:30. Po drodze znaleźliśmy otwarty sklep, w którym kupiliśmy sobie po placku z ziemniakami w środku (w tym wypadku był to wypiek przypominający bardzo bałkański burek), po czym, klucząc dość mocno pomiędzy domkami, do których nie prowadziła utwardzona droga, dotarliśmy na dworzec. W mieście wisiało sporo plakatów wyborczych. Kampanię dobrze opisuje blog republica air moldova, jest tam i Zinaida, którą i ja na plakacie złapałem.
Pomimo, że do odjazdu było jeszcze 45 minut, pociąg już stał na peronie. Zrobiliśmy sobie jednak najpierw małą przechadzkę po peronach. Idąc wzdłuż peronu pierwszego, w odległości kilkuset metrów dociera się na dworzec podmiejski, z którego jeżdzą lokalne pociągi. Podział jest swoją drogą zupełnie niepotrzebny – jeden dworzec spokojnie poradziłby sobie z całym ruchem. Koło budynku dworca rozstawił się też, chyba sezonowy, stragan z wszelkiego typu produktami chińskimi.
Jak się okazało, przypadły nam miejsca w wagonie „barowym”. Aby wejść na pokład, musieliśmy na wejściu pokazać nasz bilet konduktorowi (dla każdego wagonu był osobny konduktor). Po jakimś czasie od startu sprawdził raz jeszcze bilety, zabierając je i oddając je dopiero, gdy zbliżaliśmy się do stacji docelowej (nie były to już jednak te same egzemplarze – trafił nam się nawet jeden do innej stacji końcowej ;))
Fotele w wagonie były ustawione w nietypowym dla mnie układzie 2 miejsca po jednej stronie, 3 po drugiej. Zapewne to przez większy rozstaw torów. Wagon był wypełniony w mniej więcej 30% – w większości jechali lokalni mieszkańcy, poza nami obcokrajowcami był jeszcze jeden starszy mężczyzna, który większość drogi przespał, a także grupka nastoletnich Ukraińców. Oni też byli najbardziej zachęcani przez prowadzącego sprzedaż przekąsek i napojów, żeby wypić sto gramów. Przez większość trasy w wagonie panowała dość kinowa atmosfera.
Droga prowadziła przez głównie rolnicze tereny, więc po drodze najbardziej napatrzeć mogliśmy się na kozy, krowy i okazyjną strzechę. Widać jednak, że prowincja jest dużo biedniejsza od stolicy.
Po drodze pociąg zatrzymał się jedynie na paru stacjach. Gdy jednak stawał, to na dłużej. Zwłaszcza parę razy – na stacji przed Benderami, potem na stacji Bendery-2, potem na stacji Bendery-2 kontrolowanej przez Naddniestrze. Na pierwszej z wymienionych było też coś w rodzaju mołdawskiej kontroli granicznej – na pokład wszedł policjant i przeszedł się po wagonie. Czuć było lekkie napięcie.
Ciekawe było też, że na samym wjeździe na teren kontrolowany przez Naddniestrze za drzewem chowali się ubrani w stroje moro pracownicy kolei mołdawskich. O ile sam strój jest typowy dla pracowników torowych CFM, to zastanawiało mnie, czemu chowają się za drzewem i co robią tak daleko wzdłuż linii. Jak się okazuje, obsługę techniczną linii nadal prowadzi CFM.
Wjechaliśmy w końcu na teren Naddniestrza. W trakcie postoju w Benderach obserwowaliśmy, co dzieje się na zewnątrz. Milicjant w szerokiej czapce tłumaczył coś wysiadającej kobiecie, parę osób przechadzało się po peronie, wokół stacji było zwyczajne blokowisko i silosy czegoś, co na wikimapii jest opisywane jako kombinat chlebproduktów. Właściwie nic nie sugerowałoby, że jesteśmy w nieuznawanym państwie, które ma tak złe opinie w Sieci. Stwierdziłem więc, że jest na tyle spokojnie, że mogę zrobić zdjęcie telefonem.
Ups, zapomniałem wyciszyć telefon. No więc pół wagonu usłyszało, że robione jest zdjęcie. Z końca wagonu wstał człowiek, którego opisałbym jako typowego bałkańskiego podstarzałego macho – biała, rozpięta do połowy koszula, odpowiedni brzuszek, opalenizna, owłosienie, wszystko pasowało. Przeszedł się po wagonie, rozglądając się w każdą stronę, dobrze przyglądając się i nam, ale zagadał tylko do Ukraińców, mówiąc jednemu z nich, że fajny ma telefon. Po chwili wrócił na swoje miejsce na końcu wagonu i już do samego Tyraspola siedział odwrócony w stronę pozostałych foteli, rozglądając się.
Parę minut później pociąg ruszył. Po drodze mijaliśmy twierdzę w Benderach, przejeżdżaliśmy też mostem nad Dniestrem, a następnie trasa prowadziła wzdłuż drogi Tyraspol – Bendery. Mijane samochody często były jakby gorsze niż to, co widzieliśmy w Kiszyniowie. Spokojnie można było trafić na auta z okresu Związku Radzieckiego – trzeba jednak przyznać, że bardzo zadbane.
Przed samym Tyraspolem mija się kompleks klubu sportowego Sheriff. Mogliście słyszeć tę nazwę – Sheriff Tyraspol regularnie uczestniczy w europejskich pucharach. W skład kompleksu wchodzi: 10 pełnowymiarowych boisk piłkarskich, w tym jedno w hali, stacja benzynowa „Sheriff”, supermarket „Sheriff” (jest to najczęściej spotykana w kraju sieć supermarketów) i hotel „Sheriff”. Trzeba przyznać, że robi wrażenie.
W Tyraspolu wysiadło całkiem sporo osób. Na peronie stało paru milicjantów, i choć mój rosyjski jest bardzo słaby, to miałem wrażenie, że z głośników słyszę, dwukrotnie powtórzone:
– Pasażerów z Polski prosimy o wejście do budynku stacji i udanie się do służby migracyjnej.
Zastanawialiśmy się później, czy to możliwe. W końcu nikomu nie mówiliśmy po drodze, że jesteśmy z Polski. Krzysiek jednak miał na sobie koszulę z logo AleBrowaru, na którym bardzo wyraźnie napisane jest Hop Heads of Poland, a po wagonie przechadzał się ktoś, co do kogo nie byliśmy pewni, czy nie jest przypadkiem pracownikiem jakichś naddniestrzańskich służb. Niewykluczone jednak, że to wszystko nam się wydawało ze względu na legendy, jakie o Naddniestrzu krążą.
W holu stał wielki telewizor, na którym puszczany był pierwszy program telewizji rosyjskiej. W trakcie naszego pobytu na stacji akurat była to długa przemowa jakiegoś popa. Po drugiej stronie powieszony był rozkład jazdy pociągów, na którym zdecydowana większość pociągów była zawieszona ze względu na problemy finansowe.
Do okienka migracyjnej służby stała już spora kolejka. Udało się jednak dość szybko dostać karty migracyjne i je wypełnić. Karty mają opis po rosyjsku i po angielsku, więc z tym nie było żadnego problemu. W związku z tym, że byliśmy na terenie Naddniestrza mniej niż 10 godzin, celniczka powiedziała nam, by na kartach zaznaczyć tranzyt. Poprosiła też o przeczytanie na głos imienia, nazwiska i podanie otczestwa, które obok zapisu w łacince dopisała sobie obok cyrylicą. Do innych ludzi z kolejki faktycznie zwracali się otczestwem, więc gdyby coś ode mnie chcieli, byłbym Mateuszem Mirosławowiczem ;) Jedną część karty migracyjnej zabrano od razu na miejscu, drugą miałem mieć przy sobie i oddać na przejściu granicznym przy wyjeździe.
Cała procedura poszła jednak dość szybko. Dostaliśmy potrzebny stempel na karcie migracyjnej i od tego momentu byliśmy oficjalnie na terytorium Naddniestrza.
46.850000
29.633333