Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Category Archives: Dortmund

Niedziela w Dortmundzie

19.09.2010 r., Dortmund, Niemcy

Niedziela jest w Niemczech dniem zwolnionego tempa. Zdecydowana większość sklepów, w tym supermarkety, są dziś zamknięte. Ciężko też, przynajmniej rankiem, znaleźć cokolwiek ciekawego w telewizji (gdy przeglądałem, wszystkie kanały zdawały się własnie puszczać blok programów dla dzieci lub dokumentalne o Jezusie / Ziemii Św.). Wbrew pozorom, wydaje się też, że religijność w okolicy – choć rozbita na różne wyznania – jest całkiem spora. Taką przynajmniej iluzję tworzy duża ilość programów religijnych w telewizji w niedzielę i lokalny Turek, jeżdżący z Koranem włożonym za deskę rozdzielczą swojego VW Transportera.

Niewiele zajęć pozostaje w takim razie na niedzielne popołudnie, dlatego wielu ludzi wybiera spacer, jogging lub przejażdżkę rowerem. Ścieżki dla rowerzystów są wszechobecne, dobrze oznakowane i prowadzą do bardzo konkretnych miejsc, jak na przykład oddalone o 25 km Hagen. Ta akurat została stworzona wzdłuż autostrady. Dziwiło mnie, że przecinała zjazdy z niej jak na normalnym skrzyżowaniu.

My również wybralismy przechadzkę, odwiedzając położone niedaleko stąd parki Rombergpark i Westfalenpark. Pierwszy z nich był naszym celem przez parę ostatnich wyjazdów, lecz za każdym razem coś uniemożliwiało dotarcie tam. Tym razem się udało i muszę przyznać, że było warto. Idealne miejsce do spokojnego wypoczynku pomiędzy różnymi gatunkami roślin.

Westfalenpark odwiedzam z kolei niemal za każdym razem. Oswojone ptactwo, dużo dzikich wiewiórek czy myszy, różne jeszcze niezidentyfikowane alejki, każda inna od pozostałych. Tym razem na przykład przeszedłem się ogrodem urządzonym w stylu azjatyckim, wywarł na mnie duże wrażenie.

Przypadkiem też trafiliśmy pod sam Westfalenstadion – gdzie swoje mecze gra Borussia Dortmund, której kibicuje tu całe miasto – i to akurat w trakcie derbowego meczu z Schalke. Co prawda na wyjeździe, ale kibice zdecydowali tym razem, że nie wybierają się do Gelsenkirchen ze względu na podwyższone ceny biletów (50 euro). Zamiast tego zebrali się na własnym stadionie i oglądali mecz na telebimach – doping słychać było z odległości kilkuset metrów. Borussia wygrała 3:1.

Jeśli chodzi o kanały telewizyjne, mam tu dostęp do naziemnej telewizji cyfrowej – aż 25 kanałów niekodowanych, w tym anglojęzyczne CNN! To i tak mniej, niż w Wielkiej Brytanii, ale więcej, niż w Tczewie (0, z perspektywą ok. 16 w ciągu najbliższego roku). Brak jednak kanału, który zajmowałby się wyłącznie dostarczaniem informacji (dwa „informacyjne” – ZDFinfokanal i N24 – prezentują głównie filmy dokumentalne).

Było to zwłaszcza widoczne w ostatnich godzinach, gdy o strzelaninie w szpitalu w Badenii-Wirtembergii (w chwili, gdy to piszę, mam informacje, że zginęła napastniczka i 3 inne osoby) dowiedziałem się z CNN. Żaden kanał nie przerwał z tej okazji swojego programu, jedynie na N24 widoczny był pasek informacyjny na dole. Życie toczy się dalej.

kto mówił, że wszyscy Niemcy żyją w świetnych warunkach? ;>

A właśnie! Mówiłem, że poszukiwałem w Polsce tych paluszków, maczanych w czekoladzie, będących przysmakiem Japończyków – Pocky Sticks. W Niemczech znalazłem ich licencjonowaną europejską wersję pod nazwą Mikado. Jedna paczka za 1,19 euro. Są dobre, ale mało ich…

[UPDATE 26.05.2012 r.] Paluszki Mikado pojawiły się oficjalnie w Polsce. Więcej o nich w tym poście.

+49

18.09.2010 r., Dortmund, Niemcy

Gdy poznaje się jakieś miejsce wystarczająco długo, przychodzi w końcu moment, w którym przestaje ono być obce. W tej chwili podobne odczucie towarzyszy mojemu trzeciemu już w tym roku pobytowi w Dortmundzie.

Co składa się na obcość danego miejsca? Z pewnością geograficzna jego nieznajomość. Gdy nie wiemy, dokąd pójść, każda kolejna wyprawa odkrywa nowe, nieznane nam dotąd obszary. Jest to dość ekscytujące, ale zarazem niekomfortowe psychicznie dla większości ludzi, którzy nie są przyzwyczajeni do radzenia sobie samemu.

Żeby jednak sobie poradzić, przydatna jest znajomość języka. Bez niej dużo trudniej odnaleźć się w gąszczu znaków, ogłoszeń, niezrozumiałych rozmów, programów telewizyjnych, gazet.

Kolejnym czynnikiem jest „odczucie bycia w domu”. To najtrudniej zdefiniować. Są ludzie, dla których domem jest cały świat, a są też tacy, kŧórzy mają problemy z przyzwyczajeniem się do mieszkania, do którego przeprowadzili się z innego w obrębie tej samej klatki schodowej.

Mi do odczucia bycia we własnym domu niewiele najwyraźniej potrzeba. W tej chwili siedzę sobie w kuchni cudzego mieszkania, pisząc dla odmiany całkowicie analogowym długopisem (którym zresztą pisałem też na maturze) na zwyczajnej kartce papieru. Tym razem odpoczytam od internetu, komputerów (nie licząc smartfona i ebooków w nim [zdążyłem przeczytać A Year in Pyongyang Andrewa Hollowaya i rozpocząć Nothing To Envy Barbary Demick]), informacji. [taa, odreagowywałem, pisząc bezsensowne posty na bloga do przepisania i opublikowania po powrocie…] Staram się otworzyć na to, co dzieje się wokół mnie. Małe obrazy, których część zapadnie mi w pamięć. SKM-ką do Wrzeszcza. W Cieplewie albo Różynach pociąg zatrzymuje się, do środka wchodzi jeden z robotników pracujących przy remoncie linii kolejowej Gdańsk – Warszawa, krzyczy „W dupę lotem!” i wychodzi. W autobusie na lotnisko nagle słychać krzyki jakiegoś dziecka. Brzmi to, jakby zostało potrącone. Okazuje się, że to dzwonek w czyimś telefonie. Wyjątkowo nudny lot samolotem, z którego zapamiętam jedynie to, że był moim dziewiątym. Ebooki w telefonie. Wszystkie problemy, śmieszne sytuacje i nieporozumienia, wynikające z mojego niezadowalającego mnie poziomu znajomości niemieckiego. Przykładowo, w lipcu w McDonald’s pytałem o lody, a sprzedawczyni zrozumiała, że chodzi mi o ryż z mlekiem. Coraz więcej małych aut – nic dziwnego w społeczeństwie, w którym oszczędzanie jest cnotą. Dwaj nastolatkowie płci męskiej, trzymający się za rękę. Przenośny artysta, grający na fortepianie na kółkach na głównej ulicy. Soki Tymbark w sklepie „Wszystko za 1 euro”. Dzieci, bawiące się iPadem w Saturnie.

Obserwuję, ale też jestem obserwowany. Nie wiem, czy to przez moje wyjątkowo jak na mnie długie włosy, czy też może wyjątkowo kiepski stan tutejszych młodych samców (nie wiem, co się stało, parę lat temu było znacznie lepiej), ale kilka razy napotkałem spojrzenia przechodzących nastolatek. Rzadko mi się to zdarza.

Wracając jednak do oswojenia z otoczeniem, mam tu już swoje ścieżki, miejsca, sklepy. Co prawda tylko w obrębie „mojej” dzielnicy i ścisłego centrum miasta, dużo gorzej byłoby z tym poza nimi, ale to jakby zaczątek zagnieżdżania się w danym miejscu. Jestem już na tyle przyzwyczajony, że nie zwracam specjalnie uwagi na to, że gazetki reklamowe są po niemiecku, a ceny podane w euro. Normalnym jest też dla mnie to, że prezenter lokalnego Radia 91.2 odzywa się w swoim ojczystym narzeczu. Jest to o tyle dziwne, że dopiero dzisiaj przyjechałem.

Jedno za to mnie drażni. Brak zasłon w oknach! Jest to dla mnie niewygodne, zwłaszcza w godzinach wieczorno-nocnych. Jestem zbyt przyzwyczajony do długiego celebrowania procesu przebierania się w pidżamę. Niekomfortowo w takich warunkach tańczy się też „Jezioro łabędzie”.

Aha, przez te 4 dni tutaj robię sobie odwyk od internetu. Stąd tak długie, papierowe posty na blogu po powrocie.

Kolejna porcja

Punkciki się chociaż Marcinowi spodobały, więc kolejny post też w punkcikach, jako że tak się łatwiej pisze.

„Faith”

Jadąc samochodem, usłyszałem w pewnym momencie znajome słowa. Melodia była jednak zupełnie inna. Słowa znałem z piosenki „Faith” Limp Bizkit. Spytałem więc, kto tą wersję śpiewa, usłyszałem, że George Michael. Różnica?

w tym wyżej trzeba niestety kliknąć, by przejść na youtube, bo zablokowane jest umieszczanie filmiku na stronach i blogach

„N”

Wysiadając z samochodu w Hagen, mama zauważyła, że dzielnica przypomina nieco polskie blokowiska, aczkolwiek była nieco ładniejsza. Szybko dostała odpowiedź, że mieszka tutaj pełno Polaków i Rosjan. Rzeczywiście – szybkie rozejrzenie się po balkonach dało efekt w postaci zauważenia talerza satelitarnego ze znanym w Polsce logo platformy cyfrowej „n”.

Mówiąc wprost – kupa

W większości cywilizowanych krajów podobno wyprowadzający na spacer psy noszą ze sobą woreczki i zbierają odchody swoich milusińskich. Nieprawda. Praktycznie na większości ulic (może poza tymi głównymi) trzeba patrzeć pod nogi, by w coś nie wejść. Nie zawsze tylko milutko na trawce przy drzewkach (ups, drzewka są, trawki nie ma, ale za to są miny), niekiedy na samym środku dość uczęszczanego chodnika.

Wielka dziura

Dzielnica Hörde ma to do siebie, że tuż za jej centrum, gdzie są całkiem ładne kamieniczki, widać gigantyczny wykop. Dawniej podobno były tam huty lub fabryki. Obecnie, planowane jest jezioro. Lake Phoenix, jak ma się nazywać, ma zająć obecnie pusty teren o powierzchni około 24 hektarów.


Lake Phoenix, Dortmund

Na zdjęciu ostatni budynek, który tam pozostał. Zaraz obok niego stoi mnóstwo sprzętu budowlanego. Podobno, wykopywana jest tam skażona przemysłem ziemia. Również podobno – prace poszły w niektórych miejscach na 40 m w głąb, i jeszcze znajdowane są ślady skażenia, dlatego planowane jest, że niektóre fragmenty jeziora będą głębokie na 80 m.

Lahmacun

Pierwszy raz zdarzyło mi się pójść do tureckiej restauracji. Zjadłem tam niejakie Lahmacun, czyli coś, co było mi przedstawiane jako turecka pizza. W praktyce, dużo bardziej przypomina tortillę. Całkiem smaczne, jeśli ktoś lubi ostre jedzenie. Restauracja też przyjemna, mimo że mała i raczej niepozorna. Gdy poprosiliśmy o nieco cieplejszą Colę i Fantę (bo były wyjęte z lodówki), właściciel zaproponował podgrzanie ich na… piekarniku. „Żeby pan tylko nie zapomniał ich wyjąć!” „Nie zapomnę.”
Oczywiście, zapomniał. Na szczęście dostatecznie szybko się zorientowaliśmy, i jedynie butelka od Fanty uległa delikatnemu spłaszczeniu. Smak nadal ten sam.

Nie ma zasięgu

W centrum Hörde, czyli dzielnicy położonej tuż obok centrum, na głównej uliczce, ledwo co miałem zasięg zarówno T-Mobile, jak i e-plusa. Momentami całkiem go gubiłem. Jakoś na autobahnie tego typu problemów nie ma.

Dorwałem żarełko

Od roku nigdzie nie widziałem PEZ-ów. Kiedyś były sprzedawane w Tczewie, teraz niestety tak dobrze nie ma, chyba że gdzieś są, a nie zauważyłem. A są to specyficzne cukiereczki pudrowe, bardzo mi smakujące. Nakupowałem sobie zapasów na kilka dni.

PEZ
za candyfavorites.com

Dorwałem też coś, co widziałem dotąd tylko raz, a jeszcze nie smakowałem – Nutella &Go.

Nutella & Go
za worldofsweets.de

Koty mniej miłe

Po 2 dniach w materacu, na którym spałem, zabrakło powietrza na tyle, że leżąc dotykałem podłogi. Najprawdopodobniej była to wina kotów. Po wyjęciu więc następnego materaca, został on ze wszystkich stron zabezpieczony kocami. Nie wystarczyło. Dzisiaj w nocy, kotka o imieniu Jill zaczęła podgryzać i próbować zerwać kocyk. Nie ustępowała w swoich staraniach mimo mojej obecności, odganiania, wyrzucania. Dopiero, gdy wypchnęliśmy ją poza pokój i zamknęliśmy drzwi, nastał spokój. Było już jednak za późno. Gdy obudziłem się około 4:30, już dotykałem podłogi. Kotka została wpuszczona, dalej kontynuowała swoje boje z kocem. Rano materac przypominał sflaczałą piłkę. Ciekawe, na czym będę dzisiaj spał, materace się już skończyły. :D Swoją drogą, odechciało mi się mieć kota. Ja już wolę moje rybki.

Skype sms

Wysyłanie sms-ów za 99 gr używając roamingu niekoniecznie jest opłacalne. Zacząłem więc szukać innych sposobów na kontakt sms-owy, gdy mam akurat dostęp do internetu. Przypomniało mi się, że mam wykupione nieco funduszy w Skype, i że dało się tamtędy wysyłać sms-y. Wg strony, miało kosztować po 40 gr za sms. W rzeczywistości kosztuje 19,4 gr. Może po prostu ceny spadły, tylko jeszcze o tym nie powiadomiono? W każdym razie, czasem warto mieć dodatkowe możliwości komunikacji.

Wielojęzyczność

Kiedyś wspominałem o tym, że Hörde to dzielnica głównie imigrancka. Więc, jakie języki słychać tutaj najczęściej? Niemiecki – to po pierwsze, w końcu jesteśmy w Niemczech. Zaraz za nim polski – Zagłębie Ruhry to jedno z miejsc, gdzie Polonia jest największa. Koło Realu w dzielnicy Aplerbeck jest nawet sklep Lazar, w którym można zakupić polskie towary. Zajmuje się też podobno tanim transportem paczek do Polski. Jest też rosyjski, w miarę znajomy. Ten miks językowy jest dość przyjemny, poza jeszcze jednym językiem. Turecki. Kompletnie dla mnie niezrozumiały, wypowiadany bardzo szybko, brzmiący zazwyczaj wojowniczo – a może to po prostu wyobraźnia mnie ponosi. Niemniej, nie czuję się szczególnie komfortowo, gdy obok przechodzi grupa osób rozmawiających po turecku.

Wspominałem w poprzednim poście, że nawet sporo po niemiecku rozumiem. Mam jednak pewną blokadę psychiczną przed mówieniem. W przeciwieństwie do Polski, ciężko jednak pójść na zakupy, i przez cały czas nic nie mówić. Pierwszy raz mówić musiałem w sklepie Woolworth, gdy rozglądałem się po elektronice. W pewnym momencie podszedł do mnie jakiś mężczyzna i zaczął pytać po niemiecku, czy widziałem może odtwarzacze mp3. Odpowiedziałem mu, że nie widziałem, to mi się w miarę udało. Gorzej nieco było w sklepie, gdy kasjerka zapytała się mnie (najprawdopodobniej), czy mógłbym jej dać jeszcze 1 cent. Szybko odpowiedziałem „Nein. Da… Kein Kleingeld.” Czemu najpierw nasunęło mi się „Nein, danke.”? Dużo lepiej było w sklepie z drobiazgami, gdzie zdołałem głośno powiedzieć „Danke” i „Auf wiedersehen”. Nie odpowiedziałem już jednak na „Gute Rutsch”, czyli coś w rodzaju życzeń szczęśliwego Nowego Roku. Zbyt wolne myślenie, jak na kolejny obcy język – przejdzie za kilka lat.

Granice osiedli

W większości polskich miast granice poszczególnych osiedli są sprawą dość umowną, nijak nie oznaczoną. Zupełnie inaczej jest w Dortmundzie, gdzie każde osiedle jest oddzielone zupełnie jak miejscowości u nas – tabliczką z informacją, w jakim mieście się znajdujemy i do jakiego osiedla wjeżdżamy.

Webmasterka jako szkolny projekt

Dowiedziałem się, że kuzynka (która nie ma zbyt wiele wspólnego ze sprawami technicznymi) ma na ferie świąteczne (całkiem zresztą długie – od 19 grudnia do 7 stycznia) projekt do wykonania. Tym projektem jest… strona internetowa na jakiśtam temat. Nieco bardziej zaawansowane zadanie niż zwykłe zrobienie gazetki naściennej. Spytałem jej, czy muszą ją robić zwyczajnie przez klepanie kodu HTML – odpowiedziała, że ma do tego specjalny program – nie wnikałem bardziej, ale podejrzewam, że chodzi o Microsoft FrontPage, albo podobne narzędzie WYSIWYG. Zawsze jednak wykorzystanie w miarę nowoczesnych technologii już w edukacji 15-latków.

Na dziś starczy. Następny post już zapewne z Polski ;]

W punktach

Więc, jak zeszłego roku, jestem w Dortmundzie. W tym roku nie ma od razu zdjęć, z prostego powodu – nie chce mi się wrzucać. Za to jest podsumowanie dotychczasowego pobytu w punktach. Poniekąd nieco będzie tu porównaniem życia w Polsce i krótkiego jak dotychczas przebywania w Niemczech, a wnioski mogą być mylne, ale staram się podawać to, co widziałem. Niezbyt chronologicznie, bo tematy są wg kolejności robienia sobie notatek w telefonie. Niektóre po kilkanaście zdań, inne po kilka słów.

Obserwator okienny

Już na miejscu wychodzimy z domu, idąc do garażu w celu wyprowadzenia auta. Patrzę po okolicy, patrząc w okna bloków – lubię patrzeć ludziom w okna. Nagle widzę, że jedno okno – na najwyższym piętrze – jest uchylone. Po chwili, przymyka się, zmieniam kierunek patrzenia, by spojrzeć za chwilę znów – znowu otwarte. Po chwili dostrzegam twarz, schowaną nieco w głębi. Niektórzy ludzie również tutaj nie mają nic lepszego do roboty, niż obserwować rzeczywistość wokół, siedząc w oknie.

Siatka z Biedronki

Przez przelot samolotem, nie ma wrażenia przekraczania granicy, jako że cały lot trwa łącznie godzinę i piętnaście minut. Kiedy doszło do mnie, że jestem w innej rzeczywistości? Dopiero wieczorem, gdy wszedłem do łazienki. Lubię w łazience czytać, więc zacząłem czytać naklejki od opakowań środków czyszczących. W pewnym momencie spojrzałem nieco niżej, na ręczniki. Obok nich… moje przybory do mycia, w siatce z Biedronki. Zdawała się tak niepasująca do reszty rzeczywistości, jak to tylko możliwe.

Samolot niczym pralka

To był mój trzeci lot samolotem – zawsze na tej samej trasie. Miałem wrażenie, że chmury były jedynie nad Polską ;] Tym razem siedziałem nieco z przodu, i atakowała mnie jeszcze choroba (o tym później), więc różne było moje postrzeganie. Niekoniecznie przyjemne – zwłaszcza, gdy słońce świeciło mi w oczy (co powodowało łzawienie). Hałas niezbyt mi przeszkadzał, ale w pewnym momencie moja psychika zaczęła sugerować mi, że tak naprawdę nie siedzę w odrzutowcu, a w… pralce.

Pierwszy faktyczny kontakt z GPS-em

…miał miejsce. Nokia z nawigacją + Tom Tom. Całkiem przyjemne narzędzie, kupię sobie, gdy kiedyś (kiedyś?) będę miał auto. Szczególnie, że naprawdę przydatne na nieznanym terenie – gdy jechaliśmy w odwiedziny do niewielkiej miejscowości 50 km dalej.

Brak roamingu w Simplusie

Jestem przyzwyczajony do korzystania z Ery, a konkretniej Tak-Taka. Pierwszy raz miałem ze sobą za granicę również telefon Simplusa. Dopiero dzisiaj go włączyłem, chcąc wykorzystać drugi telefon do wysyłania sms-ów zza granicy, skoro i tak nie wykorzystuję na nim całego stanu konta. A tu psikus – pokazało mi „Tylko połączenia alarmowe”. Po głębszym sprawdzeniu, okazało się, że nie mam roamingu, co było dla mnie dziwne – w Tak Taku nie przypominam sobie, bym musiał kiedykolwiek aktywować. Żeby aktywować roaming, musiałbym najpierw wyłączyć GPRS, potem włączyć roaming – wszystko krótkimi kodami. Żeby wysłać kody, musiałbym mieć dostęp do jakiejś sieci. Żeby mieć dostęp do jakiejś sieci, musiałbym mieć roaming. Kółko się zamyka.

Taśmowaga

Na lotniskach stanowiska do odprawy zawierają taśmę, na której ważone są bagaże. Na lotnisku w Gdańsku, gdy przyjechaliśmy (swoją drogą, 60 zł za taksówkę z Wrzeszcza na lotnisko? Chyba nas taksiarz nieco obskubał, nawet biorąc pod uwagę, że to było święto [26.12]…), niemalże nikogo nie było, więc jeden z pracowników lotniska wykorzystał moment, by się… zważyć. Wszedł sobie na taśmę, odczytał wagę, po czym zszedł z taśmy i poszedł dalej.

Umiejętności z niemieckiego

Nigdy nie uważałem, że umiem niemiecki, i nadal tak nie jest. Niemniej, dziwi mnie, jak dużo rozumiem. Większość zarówno z tego, co mówią w radiu, jak i z codziennych rozmów (chyba że dotyczą jakiegoś konkretnego specjalistycznego tematu, a nie typowy smalltalk). Wolę się jednak nie odzywać bez potrzeby – ciężko jest jednak mówić w języku, w którym nie ma się kompletnej pewności jak coś powiedzieć.

Atak łzawienia

Mniej więcej na 4 dni przed wyjazdem się rozchorowałem – typowe przeziębienie. Stwierdziłem, że na pewno do wyjazdu mi przejdzie, wziąłem nieco leków, poleżałem nieco w łóżku i w wigilię już wyglądało na to, że jestem zdrowy. Dzień później katar jednak wrócił. Rzeczywiście zaatakował dopiero w dniu wyjazdu. Główny objaw – katar i łzawienie z oka. Tak, oka, nie oczu. Jedynie lewe oko mi łzawiło, i to potężnie. Na szczęście, dzisiaj już jest lepiej.

KOTY!

Na miejscu mam kontakt z dwoma kotami. Szczerze mówiąc, uwielbiam je. :D Są to Leo i Jill (samiec i samica), ale ja preferuję nazywać je Kocilla i Guru. Leo lubię bardziej – jest w miarę w porządku. Nieco gorzej jest z Guru, której najwyraźniej nie do końca spodobało się to, że nie dałem jej nic do jedzenia podczas kolacji. Najpierw starała się uświadomić mi, jak potężny błąd popełniłem. Spojrzała na mnie znacząco spod stołu. Też spojrzałem, ale nie zareagowałem – koty obserwujące mnie są typowym zjawiskiem. Podniosła w końcu łapki, kładąc mi na kolanie. Zauważyłem, że wyjmuje pazurki, to ruszyłem kolanem – poszła sobie. 3 minuty później wróciła, robiąc to samo na lewym kolanie, tym razem się wbijając. „Z pazurkami na mnie?” Przysunąłem rękę, by ją pogłaskać. Spróbowała podrapać mnie drugą łapką, to odsunąłem moją łapkę. Poszła sobie, tylko po to, by podejść od tyłu. Wlazła pod krzesło, wystawiając z jednej strony ogon, by uśpić moją czujność. Z drugiej strony zaczęło się wystawianie pazurków. Nie trafiła, poszła sobie. Koty starały się też regulować czas mojego snu, skacząc mi po nogach. Jakoś tak się składa, że to mi nie przeszkadzało, a obudzić mnie i tak nie mogły.

Opóźnienia w pizzy

Dzisiaj dowiedziałem się, że czekanie 1,5 godziny na zamówioną pizzę to nie jest zwyczaj jedynie polski.

Industrialne ale ładne

Poruszam się po terenie Zagłębia Ruhry – podobno to Śląsk Niemiec. Fakt, fabryk również dużo, ale jednocześnie dużo lasów, a domki między wzgórzami są całkiem ładne. W Essen bloki w pobliżu kopalni przypominają bardzo polskie wieżowce.

Porsche

Czerwone Porsche Carrera stało sobie bezproblemowo na parkingu w pobliżu. Mimo, że mieszka tutaj nawet sporo imigrantów, nikt nie podchodził, nikt nie robił sobie zdjęć, auto odjechało z właścicielem na pokładzie parę godzin później.

Coca-Cola waniliowa

Widział ktoś może coś takiego w Polsce? Jeśli tak, to proszę o namiary (najlepiej w pobliżu Tczewa albo w nim samym). Całkiem smaczne. Tylko czemu butelki 1,25 l?

Dobra, niemal tysiąc słów na posta wystarczy. ;] Zdjęcia na Picasie… jak wrócę.

Jak łatwo (no, może raczej tanio) zostać gitarzystą

Jak można łatwo zostać gitarzystą i posiadać swoją własną gitarę elektryczną z „piecykiem”?

No, może nie łatwo, bo trzeba umieć grać na gitarze, ale na pewno tanio.

Wystarczy pojechać za naszą zachodnią granicę :) W sklepie „Jawoll” (coś w rodzaju naszych supermarketów typu mydło i powidło) znajduje się gitara elektryczna od razu ze wzmacniaczem za… 99 euro. Tak, nie pomyliłem się, 99 euro. A akustyk w wersji mini za 9,99 euro. Tylko ten akustyk miał struny przyczepione… nitkami. Po jednym moim dotknięciu trzy struny się odczepiły, dlatego podejrzewam, że sprzęt z nieco „wyższej” półki cenowej również będzie tak cudowny. Niemniej, jako sprzęt do zniszczenia na koncercie te gitarki wydają się być świetne. Nie próbowałem kupować, mam lepsze rzeczy do kupienia za 10 euro, jak na przykład… szalik. A właściwie 5 szalików. Albo gry komputerowe podobne do naszej serii „Extra Klasyka”. Też niezłe, ale u nas dostanę za odpowiednik 5 euro. Chociaż gdybym nie miał Tropico II, to skusiłbym się na ofertę w jednym ze sklepów (3 euro)…

Westfalenpark, tamtejsza kolejka i Florianturm.

I znowu odsyłacz do fotek na picasaweb, zasady te same co ostatnio. Wesołych Świąt wszystkim!

Weinachtsmarkt

Jak zwykle, fotki na Picasaweb, zaczynają się od tego obrazka (po kliknięciu przechodzi się do albumu):

Przepraszam za jakość fotek, ale pierwszy raz robiłem zdjęcia przy takim świetle, a ręce mi się trzęsą, a nie da się tego opanować specjalnie.

Z innych ciekawostek – jak patrzę na tutejszych „emoboyów” to obrzydzają mi się arafatki. A tutejszy McDonald’s wygląda jak żywcem przeniesiony z początku lat 90., tak amerykańsko-kiczowaty. Z kolei na głównej uliczce jacyś pijani Niemcy cośtam wrzeszczeli, taki efekt sprzedaży dużych ilości piwa na Weinachtsmarkt. Czyli zupełnie jak u nas :)

Dzisiaj zamiast opisu…

Zamiast opisu, fotki. A przy nich nieco opisów. Więcej pytań zadawać na priv.

Dortmund – dzień 1

Co ja tu robię? Otóż jakiś czas temu zabukowałem bilety na lot do Dortmundu i z powrotem, jako że mam tu rodzinę, a święta bożonarodzeniowe przynajmniej raz można spędzić w innym miejscu niż zwykle, tym samym robiąc coś innego, a zarazem odwiedzić Niemcy po siedmioletniej przerwie. Nie leciałem też nigdy samolotem, a lotnictwo jest w pewnym sensie jednym z moich zainteresowań, więc czemu by nie?

Wstałem dziś o 2 rano, o 3 wyjechaliśmy na lotnisko. 3:40 na miejscu, widzę znajomą twarz, obecną maturzystkę z mojej szkoły, która również była w Bieszczadach. Okazało się, że leciała do Luton, 5 minut po moim locie, ot lotnisko w Gdańsku staje się powoli popularne. Nie mieliśmy nadbagażu, ale i tak plecak mamy uległ przejrzeniu ze względu na folię aluminiową, w którą opakowała bułki. Oczekiwanie na samolot umiliłem sobie próbą obudzenia siedmiu osób sms-em. Udało się w przypadku dwóch. Sylwia, Ania – przepraszam :) Około 5:30 dwie panie, które nas odprawiały przeniosły się w okolice bramki i sprawdziły jeszcze raz dokumenty przed wypuszczeniem nas na płytę lotniska, byśmy mogli wyruszyć piechotą do samolotu. Cóż, tania linia, to autobusik nie podjeżdża, mimo że wolny. Wsiadając do fioletowego airbusa uświadamiałem sobie, że właściwie pierwszy raz jestem na pokładzie. Wielkość mnie nie zaskoczyła, 30 rzędów po 6 miejsc, bez podziału na klasy, za to parę środkowych rzędów zarejestrowane dla ludzi, którzy dopłacili za dodatkową przestrzeń na nogi. Na szczęście ja nie jestem zbyt wysoki, więc mi to różnicy nie robiło. Znalazłem dla mnie i mamy całkiem wygodne miejsca po prawej stronie, nad skrzydłem, ja przy oknie, mama pośrodku, obok nas usiadła jeszcze pani, która miała jechać dalej do Holandii. Kilka minut kołowania i start. Tuż po starcie, widząc świetnie przez okno, jak mocno się wznosimy, czułem się jednocześnie wspaniale, miałem ochotę skakać z radości (na szczęście przytrzymywał mnie pas), z drugiej strony czułem się niedobrze i w pewien sposób bałem się, że siły nośnej nie starczy na tak ostre wznoszenie. Starczyło. Mniej więcej po 10 minutach dziwne odczucia w obrębie głowy ustąpiły, najprawdopodobniej dotarliśmy do wysokości przelotowej. Można było odpiąć pasy (ja nie widziałem w tym jednak większego sensu), chciałem zaglądać przez okno, ale ledwo co widziałem jedną gwiazdę (a raczej planetę :)) i końcówkę skrzydła, pod spodem chmury, ale było tak ciemno, że nawet ich nie byłem w stanie dostrzec. W pewnym momencie pilot zakomunikował, że jesteśmy na wysokości przelotowej, wylądujemy około 7:17, lecimy z prędkością 800 km/h na wysokości 11 000 m, a na zewnątrz jest -65 stopni. Moja mama, słysząc to, lekko zbladła, ale jakoś to przetrwała. Mniej więcej 15 minut później zaczęło się pochodzenie do lądowania. Zacząłem się czuć bardziej jak na roller-coasterze, a moje uszy szalały. W pewnym momencie ledwo co słyszałem cokolwiek, a w uszach czułem przewracającą się woskowinę :) Chwilę później zauważyliśmy, że w oddali zaczyna się rozjaśniać, więc najprawdopodobniej wschodzi słońce. Ostatnie minuty przed lądowaniem były podziwianiem niebieskawo-czerwonych pasków nieba. Nagle wlecieliśmy we mgłę, a gdy z niej wylecieliśmy, byliśmy już praktycznie na pasie, jeszcze tylko parę sekund i samolot uderzył kołami w nawierzchnię pasa. Rozległy się oklaski, a patrząc przez okno ujrzałem… śnieg. Tak, o ile w Gdańsku jest zielonkawo, a temperatura to 2-3 stopnie, tak w Dortmundzie padał śnieżek, a temperatura waha się od -3 do -5 stopni. Po przyjeździe już tylko 15 minut w samochodzie, i byłem w domu rodzinki, czekało na mnie śniadanko, a po nim próby podłączenia laptopa do sieci wujka. Niestety, wujek nie pamięta albo nie chce mi dać hasła do wifi, dlatego muszę siedzieć z kablem, co jednak nie jest aż tak uciążliwe, biorąc pod uwagę, że zaraz po podłączeniu zrobiłem speedtest – download 16000 Kbit/s! Upload 1000-1500, ale i tak świetnie, biorąc pod uwagę, że w domu mam 340/75.

Następnie wypad na miasto, pozwiedzać sklepy. Po 2 godzinach stwierdziłem, że w Dortmundzie są dwie wiodące grupy młodzieżowe – emoki i arafatkowcy. Cóż, normalne i spotykane właściwie wszędzie, tylko tutaj dużo więcej ludzi chce być wyrazistymi, niż to ma miejsce w Tczewie. Nicole kupiła iPoda nano 4 gb i na tym właściwie skończył się konkretny dzień. Szkoda, że nie wziąłem aparatu ze sobą do miasta, ale nadrobię to jutro w Venlo i w następnych dniach w Dortmundzie.