Będę dodawał dzień po dniu kolejne części, w liczbie 3. Ostatnia może wydawać się niezbyt związana z resztą, ale to przez brak chęci na pisanie czegoś więcej niż początek i zakończenie.
—
Słońce zbliżało się już do dachów wieżowców górujących nad metropolią. Ulice były niemal kompletnie puste – tu i ówdzie kręciły się po nich jedynie koty. Prawie wszystko było stalowoszare – budynki, lampy uliczne – a nawet niebo. Jedynymi kolorowymi punktami były czerwone cyfry wyświetlane na wielkich zegarach, które zdawały się być na każdym rogu. Wskazywały godzinę 16:58.
Spokój tego miejsca zburzyła nagle ciemna sylwetka, która wyłoniła się zza rogu. W biegu pokonała niewielką uliczkę, płosząc przy tym grupkę wróbli, obserwujących tajemniczą postać. Zaledwie w trzy sekundy po pojawieniu się, postać zniknęła za rogiem, skręcając w kolejną uliczkę. Kilka sekund później wszystko wróciło do normy. Nie miało to jednak potrwać długo.
Godzina 16:59 pojawiła się na zegarach. Jakby tylko na to czekając, wszystkie koty niczym na zawołanie rozpierzchły się po ciemnych zaułkach, których wszędzie wokół było pełno. Również wróble zerwały się do lotu, lądując dopiero na dachach. Ulica stała się jeszcze cichsza, niż to było chwilę wcześniej, choć wydawało się to niemożliwe. Wszystko wskazywało na to, że była to cisza przed burzą…
Pięć sekund. Cztery. Trzy. Dwie. Jedna…
Nagle całym miastem wstrząsnął przeraźliwy dźwięk. Brzmiał niczym bicie gigantycznego, niewiarygodnie głośnego dzwonu.
Wszystkie zegary wskazywały siedemnastą.
Olbrzymie bramy najrozleglejszych budynków postawionych w centrum metropolii rozwarły się. Z budowli, przypominających gigantyczne hangary wyłoniły się nie setki, nie tysiące, a setki tysięcy ludzi.
Wyglądało to jak olbrzymia rzeka – wszyscy kroczyli w tym samym kierunku, jedynie co jakiś czas oddalała się niewielka grupka tych szczęściarzy, którzy jakimś cudem zdobyli mieszkania tuż koło hangarów.
Otworzyły się i wrota kolejnego hangaru, umieszczonego nieco na uboczu. Kolejne tysiące ludzi wyszły również stamtąd. Tym razem były to jednak dzieci. Stanowiły niezwykle zwartą grupę. Postronny obserwator mógłby nie uwierzyć własnym oczom – tak zdyscyplinowane były te dzieci.
Tyle, że tu obserwatorów nie było. Wszyscy byli częścią tłumu. A przynajmniej tak się wydawało.
– – –
Gdzieś pośrodku tego tłumu kroczył młody mężczyzna. Nie był najlepiej zbudowany – nie dość, że przeraźliwie chudy, to jeszcze średniego wzrostu. Włosy krótkie, koloru brązowoczarnego, skóra ani nadmiernie opalona, ani blada. Obrazu dopełniała szara koszula, którą miał na sobie – mężczyzna praktycznie niczym nie wyróżniał się z tłumu. Szedł dość niezgrabnym krokiem, lekko przygarbiony. Szedł razem z tłumem, lecz myślami był gdzie indziej.
Pierwsi ludzie wkraczali już w uliczkę prowadzącą do olbrzymiego budynku dworca – jeszcze większego niż budowle w centrum. W ciemnych zaułkach widać było jedynie ślepia dziesiątek kotów, obserwujących tego zwartego, wielogłowego potwora.
Sam dworzec był zresztą wielkim osiągnięciem architektury. Dwa poziomy, na każdym trzydzieści peronów, przy każdym peronie po 2 tory – dawało to możliwość odprawienia 120 składów naraz. Dzięki sprawnemu działaniu stacji, cały ten tłum, codziennie na nią przybywający, wyjeżdżał z centrum w ciągu dziesięciu minut od momentu wejścia pierwszej osoby do budynku.
Mężczyzna wszedł właśnie przez dziesięciometrowe wrota. Jak co dzień, ruszył po schodach na drugi poziom. Nie musiał ich liczyć – pamiętał, że ma do pokonania 54 stopnie. Skręcił w lewo, w kierunku peronów. Pierwszy, drugi, trzeci peron… Tor drugi… Pierwsze dwa pociągi przepuścić, wsiąść do trzeciego… Był już w pociągu.
Nagle zauważył, że panuje przeraźliwa cisza. Tylu ludzi, a nikt z nikim nie rozmawia, praktycznie nikt się nie porusza. Dotąd, zbyt zajęty swoimi błahymi sprawami, nie widział, jakie to wszystko jednolite – tacy sami ludzie, pociągi, budynki… Monotonia… Coś, co było tak monotonne, było zarazem niewyobrażalnie potężne – wszyscy zlewali się w jeden, gigantyczny twór, zajęty jedynie pracą i wypełnianiem ścisłego harmonogramu zadań, wyznaczanego równymi godzinami pokazywanymi na wszechobecnych zegarach. Nagle zdał sobie sprawę, że i tu były zegary. Jeden, dwa, trzy, w tym pociągu musiały być setki zegarów. Zadziwiające było to, że wszystkie pokazywały tę samą godzinę, żaden z nich nie spieszył ani nie spóźniał się ani o sekundę. „To – pomyślał z dumą – już moja robota. Konkretnie moja i jeszcze kilkunastu tysięcy innych osób.” Żadnej z nich nie znał z imienia ani z nazwiska. Dopiero sobie to uświadomił…
Jego myśli zakłócił huk pociągu, ruszającego ze stacji.
– – –
System kolejowy miasta przypominał promyki odchodzące od słońca [system piast-szprycha – przyp. aut.]. W tym wypadku punktem, w którym stykały się wszystkie linie, był główny dworzec. Pociągi były kierowane przez dość skomplikowany system komputerowy, dzięki któremu w ciągu ostatnich 10 lat żaden pociąg nie spóźnił się o więcej niż minutę. Przy układzie linii zakładającym, że wszystkie kursy albo zaczynają się albo kończą na stacji centralnej, potrzebna była niewyobrażalna wręcz precyzja i synchronizacja. W ciągu kilkudziesięciu lat swojego działania, system jeszcze nigdy nie zawiódł.
Domy, koło których przejeżdżał pociąg, były do siebie tak podobne, jak kolejne wagony za lokomotywą. jakimś cudem wszyscy jednak wiedzieli, w którym miejscu znajdują się w danej chwili. Może liczyli minuty jazdy, może widzieli na zewnątrz jakieś minimalne różnice, których niewprawione oko w żaden sposób nie było w stanie dostrzec…
Stacja za stacją, przystanek za przystankiem, za oknem pojawiały się kolejne zardzewiałe platformy. Nie było żadnych oznaczeń – każdy wiedział, w którym momencie ma wyjść.
Po raz kolejny rozejrzał się po wagonie. Siedziały w nim też dzieci, wyglądające jak miniaturki dorosłych. Skąd właściwie brały się dzieci? Przypomniał sobie coroczne wizyty w Departamencie Rozmnażania. Za każdym razem czuł się zestresowany, gdy wchodził do hangaru, w którym mieścił się Departament. Rozluźnienia nie ułatwiali tamtejsi pracownicy, wydający jedynie suche polecenia. Bał się nawet pomyśleć, czego dotyczyły. To było jedyne miejsce, w którym widział ludzi zdradzających jakiekolwiek uczucia – zazwyczaj strach.
Zbliżał się już do swojej stacji docelowej. Czuł to i bez spoglądania za okno. Pora wstać, zabrać swoją teczkę i stanąć przy drzwiach wyjściowych. Otworzyły się, więc trzeba zejść dwa stopnie w dół i zeskoczyć na peron. Jak zwykle się udało. Pociąg tymczasem znikał już za domami.
Znalazł się w swojej okolicy. Jedyna różnica pomiędzy tym miejscem a innymi w mieście polegała na poczuciu przynależności – tu mieszkał od dziecka i tu miał kiedyś umrzeć. Według statystyk, zostało mu jeszcze 46,5 roku życia.
Otworzył drzwi prowadzące do klatki schodowej – równie bezbarwnej jak reszta. Odebrał swoją rację żywnościową na dziś z szafy na posiłki, znajdującej się zaraz za drzwiami i wszedł na pierwsze piętro. Drzwi nie były zamknięte na klucz, zamki w drzwiach założono wiele lat temu, gdy jeszcze istniało coś takiego jak przestępczość, nie były już potrzebne, ale nikt nie miał zamiaru ich wymontowywać.
Wszedł do pomieszczenia o wymiarach około 3 na 4 metry, o szarych ścianach, między którymi znajdowały się jedynie proste łóżko, stolik, rozklekotane krzesła i – oczywiście – spory elektroniczny zegar, zajmujący jedną trzecią ściany. Przez okno umieszczone na jednej ze ścian nie wpadało do wnętrza zbyt wiele światła – okno nigdy nie było myte. Po zamknięciu drzwi okazało się, że za nimi stoi jeszcze niewielki kran i przybrudzona muszla klozetowa.
To właśnie był jego dom.