Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Category Archives: Szkoła

Kaper

Gdy miałem siedem lat, chodziłem pieszo do mojej podstawówki, oddalonej o jakieś 150 metrów. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek szedł z kimś z mojej ówczesnej klasy, lecz w początkowych miesiącach zawsze miałem towarzysza w mojej bardzo dalekiej dla siedmiolatka wędrówce.

Wabił się Kaper.

Był psem sąsiadów, długowłosym przedstawicielem rasy chihuahua. Nie mam żadnego zdjęcia, ale wyglądał dokładnie tak:


autor zdjęcia: Luis Miguel Bugallo Sánchez, licencja GFDL

Będąc dzieckiem, uważałem go za bardzo mądrego psa, bo przechodził przez jezdnię jedynie na pasach i czekał, gdy widział jadący samochód. Do tego szczekał jedynie na ludzi, którzy cuchnęli alkoholem. Odprowadzał mnie zawsze pod same drzwi szkoły, choć nie miałem nigdy dla niego żadnego smakołyku.

Przez kilka lat od mojego wyprowadzenia się z tamtego budynku, za każdym razem, gdy widziałem go na klatce schodowej, przychodził do mnie, radośnie merdając ogonem. W międzyczasie, na klatce pojawił się kolejny mały pies, którego ulubionym zwyczajem jest z kolei gryzienie spodni nieostrożnych wchodzących do budynku.

Gdy dzisiaj wychodziłem z budynku, Kaper siedział przed schodami. Przywitałem go radosnym „Kaper, Ty żyjesz!”. Nie zareagował.

Minęło ponad trzynaście lat od czasu, gdy Kaper odprowadzał mnie do mojej pierwszej szkoły. Tyle rzeczy w tym czasie miało miejsce w moim życiu, a on nadal większość czasu spędza na tej samej klatce schodowej. Tylko przestał już mnie rozpoznawać.

Chwile magiczne

Są takie chwile, które potrafią sprawić, że cała dalsza część dnia jest już pozytywna. Do takich mogę śmiało zaliczyć zdarzenie sprzed kilkudziesięciu minut.

Przeglądałem sobie właśnie relację z podróży po Azji (która później stała się podróżą dookoła świata) Szymona Kochańskiego, gdy mój telefon zgłosił mi, że dostałem właśnie SMS. Numer nieznany, do tego o kodzie kraju +886, ale wiadomość po polsku. Tajwan! Napisał do mnie mój nauczyciel, który przez ostatnie 5 lat uczył mnie fizyki i przygotowywał w tym czasie do konkursu fizycznego w gimnazjum, a także świetnie napisanej matury, w obu przypadkach za darmo, po godzinach pracy. Niektórym ludziom nie jestem w stanie wystarczająco się odwdzięczyć.

Nie jest to pierwszy SMS, jaki w życiu dostałem z Azji – w bodajże 2006 albo 2007 roku z Chin napisał do mnie Marcin. Dziwne to uczucie, gdy ktoś, kogo zna się realnie, pisze z drugiego końca świata. Dziwne, ale zdecydowanie pozytywne.

Miłość wieku pary i elektryczności

– Zapełniam sobie pustkę życia. Z dziesięciu tych, ktorzy mi się oświadczają, wybieram jednego, który wydaje mi się najciekawszym, bawię się nim, marzę o nim…
– A potem?
– Robię przegląd następnej dziesiątki i wybieram nowego.
– I tak często?
– Choćby co miesiąc. Co pan chce – dodała wzruszając ramionami – to miłość wieku pary i elektryczności.
– A tak. Nawet przypomina kolej żelazną.
– Leci jak burza i sypie iskry?…
– Nie. Jeździ prędko i bierze pasażerów, ilu się da.

Bolesław Prus – Lalka
tom II, rozdział IV
rozmowa Wokulskiego i Wąsowskiej

Wydobywanie danych osobowych na konkursie „Pokaż nam język”

Dzisiaj w Wyższej Szkole Bankowej w Gdańsku odbył się etap regionalny konkursu „Pokaż nam język” z języka angielskiego. Sam konkurs jest całkiem przyjemny – 100 pytań zamkniętych, z czego około 70 dotyczy języka, a około 30 kultury, historii i obyczajów krajów anglojęzycznych. Do tego jedno pytanie otwarte – na wszystko 90 minut. Dostanie się na etap regionalny nie było trudne – z całego województwa przedostało się ponad 300 osób.

Zostaliśmy podzieleni na trzy sale. Usiadłem w największej z sal, czekając na konkurs. Rząd za mną usiedli dwaj osobnicy płci męskiej, którzy zaczęli dyskutować o… programowaniu.

Znam C, C++, D, Pythona. Wolę Pythona, szczerze mówiąc, obecnie, jak mam coś do napisania w języku który nie jest stricte obiektowy, to muszę najpierw przestawić sobie myślenie, bo aktualnie myślę całkowicie obiektowo. Nie widzę siebie poza programowaniem.

Natychmiast poczułem się lekko nieswojo. W końcu też chciałbym pójść na informatykę, a jednak na tyle zaawansowany nie jestem ;] Około godziny 10 pojawili się organizatorzy. W ramach wstępu poinformowali nas o zasadach, nagrodach rzeczowych (laureaci etapu regionalnego otrzymali „indeksy” WSB, w etapie krajowym wygrać będzie można też konkretne zabaweczki, np laptopa…), podali, jak będzie odbywało się nanoszenie odpowiedzi, po czym… rozdali niewielkie pocztóweczki.

Proszę wypełnić.

Tyle powiedzieli podczas rozdawania. Zabrzmiało to, jak część konkursu, tymczasem na „pocztówce”:

  • Proszę o przesłanie bezpłatnego informatora o studiach wyższych w Wyższej Szkole Bankowej w Gdańsku
  • [dane osobowe, w tym adres e-mail, numer telefonu]
  • Chcę otrzymywać cykliczny newsletter lub wiadomości mailowe, tekstowe sms dotyczące konkursów, wykładów otwartych i innych wydarzeń z życia Uczelni. Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych dla celów marketingowych Wyższej Szkoły Bankowej w Gdańsku. Oświadczam, że wiem o dobrowolności podania danych i prawie ich poprawiania.

Co ciekawe, część ludzi to wypełniła, myśląc, że to obowiązkowe. Ja zabrałem sobie pocztóweczkę z myślą o zeskanowaniu jej, jeśli będzie to potrzebne.

Następnie konkurs – zadania różnego typu. Gramatyka wydawała się nawet prosta, ale jeśli chodzi o kulturę, to mocno kuleję, więc w niektórych wypadkach dość potężnie musiałem się zastanowić. Niektórzy wychodzili już po 20 minutach, ja potrzebowałem ponad 50. Aż dziwne – zwykle wychodzę jako jeden z pierwszych. Dyskusja ze znajomymi, dojście do wniosku:

No to co? Będę szukał siebie tak około 300 miejsca.

Gdy wszyscy zakończyli, na korytarzu pojawił się mężczyzna w średnim wieku, którego mowa zdecydowanie nie brzmiała po polsku. Native, a konkretniej Szkot. Natychmiast zdecydowaliśmy, że w wolnym czasie idziemy na jego wykład, a nie drugi po polsku o motywacji. Temat wykładu – The missing link in the art of communication. Pierwszym missing linkiem był mikrofon, który nie został podłączony. Zostaliśmy w ciągu 40 minut przeprowadzeni przez całą historię i proces powstawania języków, z odniesieniami do Księgi Rodzaju, historii Wieży Babel, Karola Darwina, Kaczyńskiego i Tuska. Całkiem przyjemnie się słuchało, choć momentami do zrozumienia potrzebna była koncentracja. Zaraz po wykładzie na scenę weszły dwie z organizatorek. Zaczęły przygotowywać prezentację WSB dla słuchaczy. Gdy pojedyncze osoby opuszczały salę, padło

Prosimy nie wychodzić.

Posłuchaliśmy o programie Erasmus, czesnym, współpracy z uniwersytetem w Northampton i bliżej nieokreślonym francuskim. Nic szczególnie interesującego, ale na szczęście, niezbyt długie. Chwila przerwy, i miały być wyniki.

Przerwa trwała już pół godziny, a wyników nadal brak. Z nudów zacząłem bawić się ich infokioskiem – okazało się, że na pokładzie ma Red Hata. Trackball nie jest niestety najprzyjemniejszą formą ruszania kursorem. W pewnym momencie, korytarz zaczął pustoszeć. Są wyniki? Nie, wchodzimy ponownie do tamtej sali. Słyszę

Wczoraj [dzień wcześniej był konkurs z niemieckiego i francuskiego] wyniki były przywieszone na tablicy na korytarzu. Dzisiaj raczej też tak będzie, ale wszyscy weszli do tej sali. Pewnie za chwilę wszyscy będą wychodzić, i zrobi się gigantyczna kolejka

I rzeczywiście. Zacząłem nawet wymyślać nagłówek dla BBC. Three people killed in a stampede during English language competition in Gdansk, Poland

Po około dziesięciu minutach przepychania się dotarliśmy do tablicy. Odruchowo zacząłem szukać siebie w okolicach drugiej setki, a po chwili koleżanka ze szkoły poinformowała mnie, że zabrakł jeden punkt. Spojrzałem w lewo – rzeczywiście, jestem siódmy! Moja dźwiękowa reakcja na to brzmiała „LOL”. Usunąłem się spod tablicy, z poczuciem, że musiałem skutecznie strzelać. Nie byłem co prawda najlepszy ze szkoły (koleżanka była trzecia), ale przynajmniej nie musiałem brać udziału w debacie o roli młodzieży we współczesnej Europie, która była etapem ustnym, a brało w niej udział 5 najlepszych. Zależało mi na czasie – dochodziła czternasta, a o szesnastej musiałem być w Tczewie. Powrót SKM o 14:29, i na szesnastą na jazdę. Kolejny konkurs i kolejna godzina za kółkiem za mną. Co następne? Znowu Gdańsk – tym razem z perspektywy lewego fotela samochodu…

Juvenes translatores – są wyniki

Po długim czasie, nareszcie na stronie Juvenes Translatores pojawiły się wyniki konkursu. Ciężko je w ogóle nazwać wynikami, bo jest to po prostu lista składająca się z jednej osoby z każdego kraju Unii. W Polsce wygrała dziewczyna z Łodzi, i gratulacje dla niej – pojedzie sobie za darmo do Brukseli. Oczywiście, tłumaczyła z angielskiego na polski, a jej tłumaczenie zostało opublikowane na stronie. Całkiem przyjemne, miło też widzieć te same sformułowania co u mnie w niektórych momentach – to pokazuje, że kompletnie niepoprawnie tego tekstu nie zrozumiałem.

Mam oczywiście też pewne uwagi. Rozumiem, że ocenia się kunszt tłumaczenia, dlatego nie da się podać wyników wszystkich uczestników, bo po prostu szukano najlepszej pracy, a nie robiono ranking wszystkich. Skoro jednak podano, że nie będzie wyników, a tłumacze z Brukseli czytali te prace, mogliby jeszcze do tego spisać, chociaż w paru zdaniach, swoje uwagi do każdej i przesłać je do zainteresowanych. To byłoby miłe i na swój sposób unikatowe, chociaż kto wie, być może jakieś informacje razem z dyplomami za udział dotrą ;] Pozwalałoby też tym paru tysiącom uczestników zorientować się, czy mają zdolności pozwalające na bycie tłumaczem, bo jednak porównywanie z tekstem uznanym za najlepszy to nieco za mało.

Na stronie konkursu pojawiły się też zdjęcia radosnych uczestników. Szczególnie jedno zdjęcie wzbudziło moje zainteresowanie.

Co na tym zdjęciu jest ciekawego? Otóż, zdaje się, że kolega w czarnym ma interesującą dłoń. ;] Jeśli nadal nie wiesz, o co chodzi, zerknij do tagów tego posta. Oczywiście, zawsze może to być np. długopis…

Z sensem bredzi

Lekcja, omawiamy Kordiana, a konkretnie fragment, gdy główny bohater stoi na Mont Blanc i prowadzi monolog.

K: Proszę pani, ale on bredzi bez sensu!
P: Z sensem bredzi.

Juvenes Translatores

Jakiś czas temu zostałem poinformowany, że dopisano mnie (bez mojej wiedzy) do listy uczestników konkursu z angielskiego. Pomyślałem sobie, konkurs jak konkurs, wystartować można, tym bardziej, że zadanie miało być nietypowe – dotyczyć tłumaczenia tekstu.

Wczoraj zostałem poinformowany, że konkurs odbędzie się w czwartek. Dostaliśmy też informację, jak to ma wyglądać dokładnie. Dostaniemy tekst źródłowy, i mamy go jak najlepiej przetłumaczyć – nie w sposób dosłowny, ale by jak najlepiej oddać oryginał. Możemy korzystać z własnych słowników, a także wszelkich innych pomocy naukowych w formie papierowej. Dwie godziny czasu.

Dzisiaj dostaliśmy karteczki z krótką informacją, że konkurs Juvenes Translatores odbędzie się dnia jutrzejszego, o godzinie takiej i takiej, w sali nr 13.

Wpisuję w google „Juvenes Translatores”, i co widzę? Stronę konkursu, z której dowiaduję się, że biorę udział w konkursie, który jest tylko dla mojego rocznika, i odbywa się w wylosowanych szkołach z całej Unii Europejskiej. Konkretnie, około 2000-2500 uczniów, używających dowolnych kombinacji 23 języków urzędowych Unii Europejskiej. Z naszego wspaniałego kraju – 54 szkoły, w tym III LO z Gdyni, a także moje liceum. Cóż, doborowe towarzystwo. Szans na zostanie laureatem i wyjazd na rozdanie z nagród do Brukseli zbytnio nie mam, ale zawsze dostanę certyfikat uczestnictwa. Może być ciekawie.

Zeszycik

Parę dni temu, dokonując typowych szkolnych działań (czyli zaczepiania rówieśników i rówieśniczek w celu np radosnego wygilgotania się nawzajem), usłyszałem „Nie szalej, bo dostaniesz krzyżyk w ich zeszyciku.”

Idąc dzisiaj do szkoły, miałem okazję porozmawiać z koleżanką z rocznika. Usłyszałem co najmniej ciekawą historię.

Jak się dowiedziałem, dwie koleżanki z klasy humanistycznej prowadziły zeszycik. W nim wpisywały na bieżąco wydarzenia szkolne z ich perspektywy. Tworzyły też tabelkę z listą ludzi, i zaznaczonymi na niej krzyżykami. Liczba krzyżyków była wprost proporcjonalna do ilości razy, gdy dana osoba wkurzyła jedną z autorek. Słyszałem o trzystronowych monologach, będącymi atakiem na inną osobę, a konkretniej mojego przyjaciela. Na pytanie, co o tym sądzę, stwierdziłem zgodnie z prawdą, że mnie to zbytnio nie obchodzi, jak chcą sobie pisać i przy tym być śmieszne (ostatnio taki zeszycik prowadziłem w drugiej klasie, ale podstawówki) to niech sobie piszą, ich sprawa. Jako, że do szkoły piechotą idzie się około dziesięciu minut, rozmowa trwała dalej. Po chwili dowiedziałem się, że zeszycik został im zabrany po kilku próbach, i obecnie znajduje się u jednej z koleżanek.

Koleżanka mądra jest, więc nie dość, że zeszycik przeczytała, to przygotowała dwie kserokopie całości. Dzięki brakowi matematyki (a mieliśmy pisać sprawdzian z całego zeszłego roku…) karteczki ze skserowaną zawartością zeszytu zdecydowanie zwiększyły swój zasięg.

Na początku mnie to nie interesowało, ot podniecają się tym, co jedna dziewczyna powypisywała sobie. Usłyszałem jednak fragmenty, wypowiadane na głos, zauważyłem z daleka rysuneczki i nie wytrzymałem. Wziąłem jedną z kartek i zacząłem czytać.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam tylko jeden krzyżyk, podczas gdy niektórzy nawet około dziesięciu. Nie znalazłem też w tekście żadnej wzmianki o mnie, mimo że z główną autorką się szczerze nie lubię. Aspekt personalny zostawię jednak w spokoju, bo nie to tutaj jest najważniejsze.

Sam w sobie tekst był świetny. Niesamowite, że w liceum autorka znalazła codziennie dość czasu, by napisać całkiem sporo tekstu, i to z sensem. Ma to pewnego rodzaju wartość komediową, momentami wybuchałem śmiechem. Rysunki też miały swój urok. Generalnie, strasznie przypominało mi to „Szalone życie Rudolfa”, którą to książkę czytałem jakiś rok temu, po tym, jak koleżanka stwierdziła, że to o mnie. Trochę cech wtedy w sobie znalazłem, to fakt. Tutaj, było dużo ciekawiej, bo opierało się to na rzeczywistych wydarzeniach – do tego wszystko to działo się w mojej, dość niewielkiej (około 50 osób) społeczności.

Właśnie wielkość tej społeczności powoduje, że wszyscy się znamy, a taki ładunek może wywołać dość spore wstrząsy. Nie, to nie czasy, żeby skończyło się walkami fizycznymi. Tutaj, szczególnie, że dotyczy to w dużej części dziewczyn, walka będzie odbywać się w sferze psychologicznej, i dla osobnika płci męskiej, takiego jak ja, będzie w dużej mierze niedostrzegalna i niezrozumiała.

Kolejną kwestią jest możliwe nielubienie się przez klasy. Jesteśmy jednym rocznikiem, mamy wspólnie lekcje, a w tej chwili może dojść do alienacji humanistycznej części naszego rocznika. Problem w tym, że oni sami są podzieleni. Zeszycik podobno był „klasowy”, a część nie miała do niego absolutnie żadnego dostępu, inni przejrzeli i nic nie wpisali, inni wpisali jedno zdanie. W rzeczywistości, odzwierciedla on spojrzenie na świat tylko jednej osoby. Ciekawe, kontrowersyjne, ale napisane tak, że wywołało dostatecznie duże efekty w naszej społeczności – taka bomba z opóźnionym zapłonem.

Jak tylko dostanę w moje łapska jakieś karteczki z zeszytu, wrzucę chociaż ciekawsze fragmenty ;]

Nieźle, na razie.

No i rozpoczął się rok szkolny. Na razie parę przemyśleń odnośnie planu lekcji (2 liceum):

  • 35 lekcji tygodniowo. Nieźle – rok temu było 37 + kółko informatyczne. W tym roku zobaczymy co z kółkiem.
  • Rozkład – 9,8,6,6,6. Też nieźle – zaraz po weekendowym odpoczynku zapieprz, potem z każdym dniem spokojniej.
  • 3x w tygodniu na 7:30 – spodziewałem się, że 5. Raz nawet mam na 10:15, i jest to… środa.
  • Piątek bez przedmiotów rozszerzonych – za to z 2 polskimi i 2 wf-ami. Do tego angielski i biologia. Nie ma to jak przyspieszony weekend. Są plotki o basenie w piątek – raczej wątpię.
  • W klasie matematyczno-fizycznej mam 5 godzin polskiego w tygodniu. Niby nic takiego, ale matematyki też. Do tego trzy fizyki, i – jednak – informatyka – dwie godziny w tygodniu.
  • Mieliśmy mieć już tylko jedną biologię i jedną chemię w tygodniu, a mamy tylko jedną chemię i dwie biologie.

Mimo wszystko, jest nieźle. Wygląda na to, że będę się wyrabiał ze wszystkim, nawet z jeżdżeniem do Sopotu 3x w tygodniu na rehabilitację, co robię od zeszłego tygodnia (o tym więcej kiedy indziej). Milutko.

Podziały nawet w CS

Kilkadziesiąt dni temu zacząłem grać w Counter-Strike, o czym informowałem poniekąd przy okazji w niektórych postach. Z upływem dni okazało się, że countera ma coraz więcej osób z mojej klasy i rocznika. O ile pierwsze dni grałem głównie na rumuńskich serwerach, tak z czasem wykształcił się naturalnie serwer, na którym spotykał się mój rocznik. Istniał jednak jednocześnie drugi serwer, związany z tym, że parę osób początkowo „nie mogło wbić na pierwszy”.

Po kilku dniach „właściciel” pierwszego serwera ustawił jego nazwę na „Serwer klanu WTF”. Ludzie na nim grający, w liczbie około pięciu, stwierdzili, że skoro już bawimy się w klan (mimo tego, że jest nas niewielu, a niektórzy, jak ja, mają zdolności typowe dla mięsa armatniego, stąd też mój nick „Miensko”, błąd ortograficzny celowy i związany z brakiem polskich znaków w grze), to powinien mieć jakąś nazwę bardziej do nas pasującą. Większość naszych stanowiły osoby, które razem z nami siedzą na lekcjach matematyki, z którymi związane jest magiczne słowo „Myk-Myk”, które stało się poniekąd symbolem naszej klasy, jako że tylko my ze wszystkich uczniów naszej matematyczki zwracamy uwagę na używane czasami wyrażenie „do roboty, ale tak myk-myk!”. Powstał nawet kult Myk-Myka, to czemu nie miałby powstać klan na jego cześć?

Nazwa nie podobała się kilku osobom, które były związane z drugim serwerem. Z czasem jednak przekonali się do tej nazwy, po zapowiedziach właściciela pierwszego serwera, że nie wpuści na niego ludzi bez znacznika „[M-M]” z przodu, nie trwało to jednak długo. Jeden z graczy z drugiego serwera był podejrzany o stosowanie wallhacka (mod do gry, pozwalający na widzenie przez ściany), w związku z tym został kilka razy wyrzucony z pierwszego serwera, a jego kolega poszedł za nim. W klasie, w której jest 10 osobników płci męskiej, powstał drugi klan – HEO (nie wiem czy ta nazwa jest od czegoś skrótem, czy nie, aż tak głęboko w to nie wszedłem). Myk-Myk wzmocnił się o parę osób z pozostałych klas, HEO o jednego chłopaka z 3 gimnazjum od nas, jednego ich wspólnego znajomego, i jakiegoś osobnika, który pojawił się na serwerze i spytał czy może do klanu.

Myk-Myk miał zagrać parę sparingów, nie pojawiali się jednak przeciwnicy, a szkoda, bo dostalibyśmy zapewne niezłe lanie. Dotąd gramy praktycznie co wieczór, zwykle 2 na 2, czasem 3 na 3 między sobą. Raz nawet HEO chciało z nami zagrać, właściciel pierwszego serwera i zarazem chief master naszego „klanu”, stwierdził jednak w dość barwnych słowach, że nie ma zamiaru grać z cheaterami.

Czy którykolwiek z naszych „klanów” utrzyma się dłużej niż parę miesięcy, wątpię. Możemy jednak przynajmniej się nieco rozerwać, i zintegrować z pozostałymi chłopakami z rocznika, jest przynajmniej dodatkowy temat do rozmów.