Tuluttut – blog o niczym

Tuluttut – blog about nothing, mostly in Polish.

Category Archives: Wycieczka

Lwów mój w wielu odsłonach

Wpis z roku 2008, pisany w Solinie, urwany i niewysłany przez nagłą awarię połączenia internetowego z Orange Free, z którego tam korzystałem.

Byłem dzisiaj we Lwowie. Była to moja pierwsza wizyta na wschód od Polski, bardzo mi się spodobało, mimo że te tereny są wyjątkowe i specyficzne dla kogoś, kto dorastał w kraju, w którym już czegoś takiego nie ma. Zobaczyłem to miasto (i okolice) w kilku różnych odsłonach, skupiałem się na samym mieście i jego życiu, a nie zabytkach, dlatego raczej nie będę tu zbyt wiele pisał o konkretnych miejscach geograficznych, a raczej o klimacie, charakterze.

Lwów religijny

Tak się złożyło, że dzisiaj akurat u prawosławnych i grekokatolików była Wielkanoc, dlatego sporo sklepów i innych tym podobnych było zamkniętych. Można było za to na ulicach spotkać wielu ludzi idących w odświętnych strojach gdzieś – i były to zazwyczaj cerkwie prawosławne i grekokatolicka. Do tych pierwszych nie zawędrowaliśmy, za to w drugiej znaleźliśmy się dokładnie w momencie rozpoczęcia mszy. Na środku cerkwi stało 8 dziewczyn w strojach ludowych (całkiem ładnych) z chorągwiami – co jakiś czas w odpowiednich momentach schylały głowy i opuszczały lekko chorągiew. Gdy już zbliżaliśmy się do wyjścia, śpiewać zaczął słynny chór męski, który tam rezyduje. Zbyt długo go nie posłuchałem, ale warto było – taka msza ma w sobie znacznie więcej klimatu, szkoda że nie czuję zbytnio żadnych przeżyć duchowych, może to coś by mi dało, niemniej było ciekawie. Odwiedziliśmy też jeszcze 2 katedry – jedną katolicką, w której ruch co prawda był, nawet parę osób się modliło, ale przez zniszczenia dokonane wcześniej była nawet nieco brzydsza niż tczewska Fara, drugą z kolei ormiańską, która ma swój specyficzny klimat, podobnie jak grekokatolicka, choć w wypadku Ormian bliżej im chyba do Koptów. Również bardzo przyjemna, chociaż niewielka i dość ciemna katedra, ale za to w tym specyficznym stylu.

Lwów (i okolice) z dreszczykiem emocji

Jak wiadomo, na wschodzie paliwo jest tanie – około 6 hrywien (3 zł) za litr. Trzeba do niego jednak doliczyć „koszty dodatkowe” przejazdu. Otóż, przejazd przez przejście graniczne z kosztami dodatkowymi (wiadomo o czym mowa ;]) trwał w naszym wypadku 2 godziny, ale nie był to koniec. Tuż przed samym Lwowem, na dawnym pasie lotniska (budowanym podobno przez Polaków, którzy poddali Lwów w II wojnie światowej), które obecnie sluży jako gigantyczna ulica wjazdowa, przy której stoi pełno marszrutek, zatrzymał nas policjant. Coś mu się nie spodobało, zabrał do siebie kierowcę, zabrał pilotkę, a tymczasem w pobliżu autobusu pojawiło się kilku rosłych osobników płci męskiej, dzwoniących radośnie przez telefony komórkowe i obserwujących autokar. Cóż, wyglądał zbyt ładnie (choć wcale świetny nie jest, o czym pisałem wcześniej), więc wiadomo – w środku turyści, turyści mają diengi, a pensje na Ukrainie niskie… W końcu jakimś sposobem kierowca i pilot do nas wrócili. Ile poszło, nie wiem. Niektóre osoby przez to dotąd nie mogą opanować emocji i są w szoku, jakie zbójectwo uprawia się zaledwie 120 km na wschód od Polski, ale co w tym dziwnego? Każdy chce dorobić, a to że w tym kraju za 4 lata mają być mistrzostwa Europy, cóż… da się zarobić więcej ;]

Lwów transportowy

Pierwszym znakiem, że jesteśmy w strefie Lwowa, są pierwsze marszrutki (autobusiki, które zatrzymują się dosłownie w każdym miejscu gdzie tylko sobie podróżny zażyczy, co korkuje całe miasto, tym bardziej że jest ich pełno), które ruszają z Sambora. Przy wjeździe do Lwowa zapamiętanym przeze mnie dzięki policjantowi, tych busików stoi już naprawdę sporo. Jeżdżą sobie po całym mieście, w różnym stanie technicznym, niektóre z „wyrzutniami” – czyli kilkoma butlami gazowymi, które służą do napędu masziny, inne zaś po co najmniej kilkunastoletniej praktyce na Zachodzie, z numerkami maksymalnie trzycyfrowymi. Zatrzymują się dosłownie wszędzie, a przy tym są straszliwie tanie, zwykle prowadzą mężczyźni.
Kobiety prowadzą zaś większość tramwajów. Te jeżdżą tylko po torach, gdzie mają mało miejsca, które chętnie jest im zabierane przez pozostałych użytkowników ruchu, co tylko pogarsza sytuację w centrum. Często w pobliżu znajduje się akurat trolejbus – te są w najgorszym stanie, zwykle hałasują niczym czołg, mają wybite szyby i niewielu pasażerów, ale jeżdżą. Są przynajmniej efektowne.
Do Lwowa można dolecieć też samolotem – codziennie latają z Moskwy, Kijowa i Warszawy. Pas lotniska widoczny jest przy wjeździe do miasta po prawej stronie.

Dalej, zdaje się, miałem napisać o jedzeniu na miejscu i tym podobnych drobiazgach. Napiszę, gdy kiedyś jeszcze pojadę do Lwowa, bo aktualnie nie jestem sobie w stanie przypomnieć, co 2,5 roku temu miałem na myśli.

Kolejna porcja

Punkciki się chociaż Marcinowi spodobały, więc kolejny post też w punkcikach, jako że tak się łatwiej pisze.

„Faith”

Jadąc samochodem, usłyszałem w pewnym momencie znajome słowa. Melodia była jednak zupełnie inna. Słowa znałem z piosenki „Faith” Limp Bizkit. Spytałem więc, kto tą wersję śpiewa, usłyszałem, że George Michael. Różnica?

w tym wyżej trzeba niestety kliknąć, by przejść na youtube, bo zablokowane jest umieszczanie filmiku na stronach i blogach

„N”

Wysiadając z samochodu w Hagen, mama zauważyła, że dzielnica przypomina nieco polskie blokowiska, aczkolwiek była nieco ładniejsza. Szybko dostała odpowiedź, że mieszka tutaj pełno Polaków i Rosjan. Rzeczywiście – szybkie rozejrzenie się po balkonach dało efekt w postaci zauważenia talerza satelitarnego ze znanym w Polsce logo platformy cyfrowej „n”.

Mówiąc wprost – kupa

W większości cywilizowanych krajów podobno wyprowadzający na spacer psy noszą ze sobą woreczki i zbierają odchody swoich milusińskich. Nieprawda. Praktycznie na większości ulic (może poza tymi głównymi) trzeba patrzeć pod nogi, by w coś nie wejść. Nie zawsze tylko milutko na trawce przy drzewkach (ups, drzewka są, trawki nie ma, ale za to są miny), niekiedy na samym środku dość uczęszczanego chodnika.

Wielka dziura

Dzielnica Hörde ma to do siebie, że tuż za jej centrum, gdzie są całkiem ładne kamieniczki, widać gigantyczny wykop. Dawniej podobno były tam huty lub fabryki. Obecnie, planowane jest jezioro. Lake Phoenix, jak ma się nazywać, ma zająć obecnie pusty teren o powierzchni około 24 hektarów.


Lake Phoenix, Dortmund

Na zdjęciu ostatni budynek, który tam pozostał. Zaraz obok niego stoi mnóstwo sprzętu budowlanego. Podobno, wykopywana jest tam skażona przemysłem ziemia. Również podobno – prace poszły w niektórych miejscach na 40 m w głąb, i jeszcze znajdowane są ślady skażenia, dlatego planowane jest, że niektóre fragmenty jeziora będą głębokie na 80 m.

Lahmacun

Pierwszy raz zdarzyło mi się pójść do tureckiej restauracji. Zjadłem tam niejakie Lahmacun, czyli coś, co było mi przedstawiane jako turecka pizza. W praktyce, dużo bardziej przypomina tortillę. Całkiem smaczne, jeśli ktoś lubi ostre jedzenie. Restauracja też przyjemna, mimo że mała i raczej niepozorna. Gdy poprosiliśmy o nieco cieplejszą Colę i Fantę (bo były wyjęte z lodówki), właściciel zaproponował podgrzanie ich na… piekarniku. „Żeby pan tylko nie zapomniał ich wyjąć!” „Nie zapomnę.”
Oczywiście, zapomniał. Na szczęście dostatecznie szybko się zorientowaliśmy, i jedynie butelka od Fanty uległa delikatnemu spłaszczeniu. Smak nadal ten sam.

Nie ma zasięgu

W centrum Hörde, czyli dzielnicy położonej tuż obok centrum, na głównej uliczce, ledwo co miałem zasięg zarówno T-Mobile, jak i e-plusa. Momentami całkiem go gubiłem. Jakoś na autobahnie tego typu problemów nie ma.

Dorwałem żarełko

Od roku nigdzie nie widziałem PEZ-ów. Kiedyś były sprzedawane w Tczewie, teraz niestety tak dobrze nie ma, chyba że gdzieś są, a nie zauważyłem. A są to specyficzne cukiereczki pudrowe, bardzo mi smakujące. Nakupowałem sobie zapasów na kilka dni.

PEZ
za candyfavorites.com

Dorwałem też coś, co widziałem dotąd tylko raz, a jeszcze nie smakowałem – Nutella &Go.

Nutella & Go
za worldofsweets.de

Koty mniej miłe

Po 2 dniach w materacu, na którym spałem, zabrakło powietrza na tyle, że leżąc dotykałem podłogi. Najprawdopodobniej była to wina kotów. Po wyjęciu więc następnego materaca, został on ze wszystkich stron zabezpieczony kocami. Nie wystarczyło. Dzisiaj w nocy, kotka o imieniu Jill zaczęła podgryzać i próbować zerwać kocyk. Nie ustępowała w swoich staraniach mimo mojej obecności, odganiania, wyrzucania. Dopiero, gdy wypchnęliśmy ją poza pokój i zamknęliśmy drzwi, nastał spokój. Było już jednak za późno. Gdy obudziłem się około 4:30, już dotykałem podłogi. Kotka została wpuszczona, dalej kontynuowała swoje boje z kocem. Rano materac przypominał sflaczałą piłkę. Ciekawe, na czym będę dzisiaj spał, materace się już skończyły. :D Swoją drogą, odechciało mi się mieć kota. Ja już wolę moje rybki.

Skype sms

Wysyłanie sms-ów za 99 gr używając roamingu niekoniecznie jest opłacalne. Zacząłem więc szukać innych sposobów na kontakt sms-owy, gdy mam akurat dostęp do internetu. Przypomniało mi się, że mam wykupione nieco funduszy w Skype, i że dało się tamtędy wysyłać sms-y. Wg strony, miało kosztować po 40 gr za sms. W rzeczywistości kosztuje 19,4 gr. Może po prostu ceny spadły, tylko jeszcze o tym nie powiadomiono? W każdym razie, czasem warto mieć dodatkowe możliwości komunikacji.

Wielojęzyczność

Kiedyś wspominałem o tym, że Hörde to dzielnica głównie imigrancka. Więc, jakie języki słychać tutaj najczęściej? Niemiecki – to po pierwsze, w końcu jesteśmy w Niemczech. Zaraz za nim polski – Zagłębie Ruhry to jedno z miejsc, gdzie Polonia jest największa. Koło Realu w dzielnicy Aplerbeck jest nawet sklep Lazar, w którym można zakupić polskie towary. Zajmuje się też podobno tanim transportem paczek do Polski. Jest też rosyjski, w miarę znajomy. Ten miks językowy jest dość przyjemny, poza jeszcze jednym językiem. Turecki. Kompletnie dla mnie niezrozumiały, wypowiadany bardzo szybko, brzmiący zazwyczaj wojowniczo – a może to po prostu wyobraźnia mnie ponosi. Niemniej, nie czuję się szczególnie komfortowo, gdy obok przechodzi grupa osób rozmawiających po turecku.

Wspominałem w poprzednim poście, że nawet sporo po niemiecku rozumiem. Mam jednak pewną blokadę psychiczną przed mówieniem. W przeciwieństwie do Polski, ciężko jednak pójść na zakupy, i przez cały czas nic nie mówić. Pierwszy raz mówić musiałem w sklepie Woolworth, gdy rozglądałem się po elektronice. W pewnym momencie podszedł do mnie jakiś mężczyzna i zaczął pytać po niemiecku, czy widziałem może odtwarzacze mp3. Odpowiedziałem mu, że nie widziałem, to mi się w miarę udało. Gorzej nieco było w sklepie, gdy kasjerka zapytała się mnie (najprawdopodobniej), czy mógłbym jej dać jeszcze 1 cent. Szybko odpowiedziałem „Nein. Da… Kein Kleingeld.” Czemu najpierw nasunęło mi się „Nein, danke.”? Dużo lepiej było w sklepie z drobiazgami, gdzie zdołałem głośno powiedzieć „Danke” i „Auf wiedersehen”. Nie odpowiedziałem już jednak na „Gute Rutsch”, czyli coś w rodzaju życzeń szczęśliwego Nowego Roku. Zbyt wolne myślenie, jak na kolejny obcy język – przejdzie za kilka lat.

Granice osiedli

W większości polskich miast granice poszczególnych osiedli są sprawą dość umowną, nijak nie oznaczoną. Zupełnie inaczej jest w Dortmundzie, gdzie każde osiedle jest oddzielone zupełnie jak miejscowości u nas – tabliczką z informacją, w jakim mieście się znajdujemy i do jakiego osiedla wjeżdżamy.

Webmasterka jako szkolny projekt

Dowiedziałem się, że kuzynka (która nie ma zbyt wiele wspólnego ze sprawami technicznymi) ma na ferie świąteczne (całkiem zresztą długie – od 19 grudnia do 7 stycznia) projekt do wykonania. Tym projektem jest… strona internetowa na jakiśtam temat. Nieco bardziej zaawansowane zadanie niż zwykłe zrobienie gazetki naściennej. Spytałem jej, czy muszą ją robić zwyczajnie przez klepanie kodu HTML – odpowiedziała, że ma do tego specjalny program – nie wnikałem bardziej, ale podejrzewam, że chodzi o Microsoft FrontPage, albo podobne narzędzie WYSIWYG. Zawsze jednak wykorzystanie w miarę nowoczesnych technologii już w edukacji 15-latków.

Na dziś starczy. Następny post już zapewne z Polski ;]

W punktach

Więc, jak zeszłego roku, jestem w Dortmundzie. W tym roku nie ma od razu zdjęć, z prostego powodu – nie chce mi się wrzucać. Za to jest podsumowanie dotychczasowego pobytu w punktach. Poniekąd nieco będzie tu porównaniem życia w Polsce i krótkiego jak dotychczas przebywania w Niemczech, a wnioski mogą być mylne, ale staram się podawać to, co widziałem. Niezbyt chronologicznie, bo tematy są wg kolejności robienia sobie notatek w telefonie. Niektóre po kilkanaście zdań, inne po kilka słów.

Obserwator okienny

Już na miejscu wychodzimy z domu, idąc do garażu w celu wyprowadzenia auta. Patrzę po okolicy, patrząc w okna bloków – lubię patrzeć ludziom w okna. Nagle widzę, że jedno okno – na najwyższym piętrze – jest uchylone. Po chwili, przymyka się, zmieniam kierunek patrzenia, by spojrzeć za chwilę znów – znowu otwarte. Po chwili dostrzegam twarz, schowaną nieco w głębi. Niektórzy ludzie również tutaj nie mają nic lepszego do roboty, niż obserwować rzeczywistość wokół, siedząc w oknie.

Siatka z Biedronki

Przez przelot samolotem, nie ma wrażenia przekraczania granicy, jako że cały lot trwa łącznie godzinę i piętnaście minut. Kiedy doszło do mnie, że jestem w innej rzeczywistości? Dopiero wieczorem, gdy wszedłem do łazienki. Lubię w łazience czytać, więc zacząłem czytać naklejki od opakowań środków czyszczących. W pewnym momencie spojrzałem nieco niżej, na ręczniki. Obok nich… moje przybory do mycia, w siatce z Biedronki. Zdawała się tak niepasująca do reszty rzeczywistości, jak to tylko możliwe.

Samolot niczym pralka

To był mój trzeci lot samolotem – zawsze na tej samej trasie. Miałem wrażenie, że chmury były jedynie nad Polską ;] Tym razem siedziałem nieco z przodu, i atakowała mnie jeszcze choroba (o tym później), więc różne było moje postrzeganie. Niekoniecznie przyjemne – zwłaszcza, gdy słońce świeciło mi w oczy (co powodowało łzawienie). Hałas niezbyt mi przeszkadzał, ale w pewnym momencie moja psychika zaczęła sugerować mi, że tak naprawdę nie siedzę w odrzutowcu, a w… pralce.

Pierwszy faktyczny kontakt z GPS-em

…miał miejsce. Nokia z nawigacją + Tom Tom. Całkiem przyjemne narzędzie, kupię sobie, gdy kiedyś (kiedyś?) będę miał auto. Szczególnie, że naprawdę przydatne na nieznanym terenie – gdy jechaliśmy w odwiedziny do niewielkiej miejscowości 50 km dalej.

Brak roamingu w Simplusie

Jestem przyzwyczajony do korzystania z Ery, a konkretniej Tak-Taka. Pierwszy raz miałem ze sobą za granicę również telefon Simplusa. Dopiero dzisiaj go włączyłem, chcąc wykorzystać drugi telefon do wysyłania sms-ów zza granicy, skoro i tak nie wykorzystuję na nim całego stanu konta. A tu psikus – pokazało mi „Tylko połączenia alarmowe”. Po głębszym sprawdzeniu, okazało się, że nie mam roamingu, co było dla mnie dziwne – w Tak Taku nie przypominam sobie, bym musiał kiedykolwiek aktywować. Żeby aktywować roaming, musiałbym najpierw wyłączyć GPRS, potem włączyć roaming – wszystko krótkimi kodami. Żeby wysłać kody, musiałbym mieć dostęp do jakiejś sieci. Żeby mieć dostęp do jakiejś sieci, musiałbym mieć roaming. Kółko się zamyka.

Taśmowaga

Na lotniskach stanowiska do odprawy zawierają taśmę, na której ważone są bagaże. Na lotnisku w Gdańsku, gdy przyjechaliśmy (swoją drogą, 60 zł za taksówkę z Wrzeszcza na lotnisko? Chyba nas taksiarz nieco obskubał, nawet biorąc pod uwagę, że to było święto [26.12]…), niemalże nikogo nie było, więc jeden z pracowników lotniska wykorzystał moment, by się… zważyć. Wszedł sobie na taśmę, odczytał wagę, po czym zszedł z taśmy i poszedł dalej.

Umiejętności z niemieckiego

Nigdy nie uważałem, że umiem niemiecki, i nadal tak nie jest. Niemniej, dziwi mnie, jak dużo rozumiem. Większość zarówno z tego, co mówią w radiu, jak i z codziennych rozmów (chyba że dotyczą jakiegoś konkretnego specjalistycznego tematu, a nie typowy smalltalk). Wolę się jednak nie odzywać bez potrzeby – ciężko jest jednak mówić w języku, w którym nie ma się kompletnej pewności jak coś powiedzieć.

Atak łzawienia

Mniej więcej na 4 dni przed wyjazdem się rozchorowałem – typowe przeziębienie. Stwierdziłem, że na pewno do wyjazdu mi przejdzie, wziąłem nieco leków, poleżałem nieco w łóżku i w wigilię już wyglądało na to, że jestem zdrowy. Dzień później katar jednak wrócił. Rzeczywiście zaatakował dopiero w dniu wyjazdu. Główny objaw – katar i łzawienie z oka. Tak, oka, nie oczu. Jedynie lewe oko mi łzawiło, i to potężnie. Na szczęście, dzisiaj już jest lepiej.

KOTY!

Na miejscu mam kontakt z dwoma kotami. Szczerze mówiąc, uwielbiam je. :D Są to Leo i Jill (samiec i samica), ale ja preferuję nazywać je Kocilla i Guru. Leo lubię bardziej – jest w miarę w porządku. Nieco gorzej jest z Guru, której najwyraźniej nie do końca spodobało się to, że nie dałem jej nic do jedzenia podczas kolacji. Najpierw starała się uświadomić mi, jak potężny błąd popełniłem. Spojrzała na mnie znacząco spod stołu. Też spojrzałem, ale nie zareagowałem – koty obserwujące mnie są typowym zjawiskiem. Podniosła w końcu łapki, kładąc mi na kolanie. Zauważyłem, że wyjmuje pazurki, to ruszyłem kolanem – poszła sobie. 3 minuty później wróciła, robiąc to samo na lewym kolanie, tym razem się wbijając. „Z pazurkami na mnie?” Przysunąłem rękę, by ją pogłaskać. Spróbowała podrapać mnie drugą łapką, to odsunąłem moją łapkę. Poszła sobie, tylko po to, by podejść od tyłu. Wlazła pod krzesło, wystawiając z jednej strony ogon, by uśpić moją czujność. Z drugiej strony zaczęło się wystawianie pazurków. Nie trafiła, poszła sobie. Koty starały się też regulować czas mojego snu, skacząc mi po nogach. Jakoś tak się składa, że to mi nie przeszkadzało, a obudzić mnie i tak nie mogły.

Opóźnienia w pizzy

Dzisiaj dowiedziałem się, że czekanie 1,5 godziny na zamówioną pizzę to nie jest zwyczaj jedynie polski.

Industrialne ale ładne

Poruszam się po terenie Zagłębia Ruhry – podobno to Śląsk Niemiec. Fakt, fabryk również dużo, ale jednocześnie dużo lasów, a domki między wzgórzami są całkiem ładne. W Essen bloki w pobliżu kopalni przypominają bardzo polskie wieżowce.

Porsche

Czerwone Porsche Carrera stało sobie bezproblemowo na parkingu w pobliżu. Mimo, że mieszka tutaj nawet sporo imigrantów, nikt nie podchodził, nikt nie robił sobie zdjęć, auto odjechało z właścicielem na pokładzie parę godzin później.

Coca-Cola waniliowa

Widział ktoś może coś takiego w Polsce? Jeśli tak, to proszę o namiary (najlepiej w pobliżu Tczewa albo w nim samym). Całkiem smaczne. Tylko czemu butelki 1,25 l?

Dobra, niemal tysiąc słów na posta wystarczy. ;] Zdjęcia na Picasie… jak wrócę.

Przyjazd do Soliny

Jestem sobie akurat w Solinie, położonej w Bieszczadach, tuż obok zapory solińskiej. Nie mam może widoku na zaporę, ale do samego hotelu zbytnio przyczepić się nie można, nie jest zbytnio zimno, stoi telewizorek maleńki, prąd jest, zasięg świetny i internet poprzez Orange Free na kartę świetnie działa, po wyłączeniu grafik, flasha, javy i javascriptu nie zużywa nawet zbyt wiele transferu.

Jechaliśmy tutaj jednak pewnym autokarem marki Bova, należącym do tczewskiej firmy. Nie był on najwyższym osiągnięciem techniki, porównałbym go do niektórych radzieckich samolotów – ładnie wygląda, a w środku już gorzej – gdy ciężarówki przejeżdżały drugim pasem, to czułem jak odgina się „ścianka” autobusu. Po drodze też zerwał się jakiś pasek, i konieczna była jego wymiana. Sami kierowcy też nie należeli do najbardziej zorientowanych w trasie – jechaliśmy po pierwsze przez Łódź, co mi wydaje się nieco dziwną trasą, po drugie przed Sanokiem skręcili na Nowy Sącz, zamiast na Ustrzyki Dolne. W pomyłce zorientowali się po kilku minutach. Jechaliśmy w sumie 15 godzin.

Z tego, co zdążyłem się o późnej porze zorientować, Solina należy do miejscowości typowo turystycznych, po wyjściu z hotelu zaraz wpada się na alejkę barów, stoisk z pamiątkami i tym podobnych. Nie jest to zbyt przyjemne, ale cóż – w końcu i w Bieszczady mogą jeździć ludzie, którzy nie bardzo chcą łazić po górach, więc muszą mieć swoje atrakcje.

Po drodze natknąłem się na kilka ciekawostek, a raczej samolotów. Koło Piotrkowa Trybunalskiego widziałem spadochroniarzy i awionetkę, zaś nad Kielcami latały sobie właśnie samoloty (jeden z nich zidentyfikowałem jako żółty An-2, z tego co przeglądałem strony Aeroklubu Kieleckiego, to An-2 służą do transportu spadochroniarzy, więc możliwe, że był w nim ten feralny spadochroniarz, który zabił się tego dnia w Kielcach). W dwóch miejscowościach za Rzeszowem – Boguchwale i jeszcze jednej, bliżej niezidentyfikowanej – przy restauracjach stoją stare samoloty transportowo-pasażerskie. Zwiedziłem też około 6-7 toalet na stacjach benzynowych.

Na razie nie żałuję wyjazdu, dzisiaj jeziora bieszczadzkie, czyli głównie Solina, a także zwiedzanie Leska. Nic szczególnie męczącego, a przy okazji rejs stateczkiem po Solinie ;]

Lenistwo mnie bierze

Biorąc pod uwagę, że lenistwo mnie trapi już od dłuższego czasu, wydarzenia, o których pisałem wcześniej że się odbędą, odbyły się.

W Tarnowie Podgórnym zagraliśmy tylko Odyseusza, gimnazjaliści tarnowscy nie byli zbytnio zainteresowani, ale jakoś było. Ciekawe jest to, że w tamtej wiosce budynek urzędu gminy stanowi zarazem siedzibę wszystkich innych publicznych instytucji, w tym ośrodka kultury. Samo skrzydło domu kultury było całkiem przyjemne jak na swój rozmiar, tu się objawia zboczenie graczy komputerowych – stwierdziliśmy, że idealnie nadawałoby się na mapkę do counter-strike. Przyjemnie się jechało, pierwszy raz zwiedzałem Poznań, całkiem mi się spodobało. Zauważyłem też, że większość filmów akcji opiera się na podobnej fabule – bohater jest dobry, w coś go wrobią i usiłują zabić.

Cejrowski również w Tczewie się pojawił, okazało się, że ma niezły talent kabaretowy i dźwiękonaśladowczy (czego mu zazdroszczę), ma o czym opowiadać i świetnie umie to robić, ale jak to określił mój fizyk, „z tym katolicyzmem to przesadza facet”. Warto było pójść, szczególnie że spotkanie trwało dwie godziny, mimo tego, że z jego poglądami jakoś zgodzić się nie mogę (chociaż kto wie, możliwe że nad Europą krąży mrok i szatan, możliwe).

W niedzielę wieczorem jadę zaś na wycieczkę klasową – zielona szkoła, Szklarska Poręba. Z ciekawostek odnośnie tej wycieczki (fax z ośrodka, do którego jedziemy, pisownia oryginalna):

uprzejmie prosimy o powiadomienie rodziców i młodzież, że w okresie przebywania u nas w placówce (placówka opiekuńczo – wychowawcza) ograniczone będzie korzystanie z telefonów komórkowych. O godzinie 21,00 młodzież posiadająca telefony obowiązana będzie przekazywać je wychowawcy do przechowania do godz. 8,00 rano. Dziewczęta i chłopcy przebywać będą w jednym budynku co może stwarzać okazje do robienia np. nieprzyzwoitych zdjęć czy podobnych żartów z wykorzystaniem telefonów. Prowadzić to może do osobistych załamań i tragedii z którymi mamy ostatnio do czynienia i które są nagłaśniane. Posiadacze telefonów również późnym wieczorem i w nocy zakłócają ciszę, na co mamy liczne skargi dzieci, rodziców i wychowawców.
Prosimy jeszcze raz o wytłumaczenie młodzieży i rodzicom o tego rodzaju zagrożeniu i decyzji dyrekcji Domu Wczasów Dziecięcych i Promocji Zdrowia, która ma na celu tylko i wyłącznie bezpieczeństwo młodzieży i ich dobro.

Urocze, nieprawdaż? Niektórzy mają zamiar zabrać po kilka telefonów i oddawać jeden z nich, inni, jak ja, stoją na stanowisku, że telefonów po prostu nie oddadzą i tyle. Z „nieprzyzwoitymi zdjęciami” to nie przesadzałbym, szczególnie, że mam duuużo lepszy aparat cyfrowy niż ten w telefonie, a jakoś cyfrówki oddawać nikt nie sugeruje. Zapowiedziałem wychowawczyni, że nie mam zamiaru oddawać nikomu mojej własności, zresztą, czy ja mam jakikolwiek telefon? :> Zresztą, jakie mają prawo do zabrania nam telefonów i którędy mam niby relacjonować w godzinach późnych na blipa i pisać do koleżanek, gdy mnie ochota najdzie? Już prędzej doszłoby do „osobistego załamania” przez to, że nie miałem jak napisać do kogoś ;] Cóż, uparty jestem w tej kwestii i tak raczej pozostanie, bo sam siebie pozbawiam komputera na ten czas, ale na pozbycie się telefonu przez 11/24 czasu się nie zgodzę.

Relacja z wycieczki „live” oczywiście na blipie.

Bieszczady i Białowieża – początek

Wróciłem z ośmiodniowej wycieczki do Ustrzyk Górnych i Białowieży. Byłem tam za darmo, dzięki mojej kochanej szkole, która za najlepsze wyniki w nauce wśród gimnazjalistów ufundowała mi wyjazd razem z ludźmi z mojej szkoły, ministrantami i członkami lokalnego chóru gospel, Juventusu.

W najbliższym czasie pojawi się tutaj opis, zdjęcia powoli wrzucam na Picasa Web, a tymczasem stwierdzę, że mocno zastanawiam się nad wyjazdem tam za rok. Pora na garść statystyk i moich odczuć:

– wycieczka trwała dokładnie 7 dni, 19 godzin i 20 minut;
– w tym czasie „zaliczyliśmy” 7 mszy;
– przejechaliśmy autobusem ponad 30 godzin (dokładne podsumowanie później, po opisaniu wszystkich dni);
– schudłem 1,5 kg;
– pojechały 32 osoby, wróciło 31 (jedna osoba wyjechała 2 dni wcześniej, powody nieustalone, ale nie ze względu na zachowanie, tylko było to ustalone wcześniej);
– przejechaliśmy przez 3 obecne miasta wojewódzkie (Warszawa, Rzeszów i Lublin);
– przez ten czas 2 razy dziennie sprawdzałem maila, napisałem chyba z 15 maili, wiadomości czytałem na lajt.onet.pl i mobi.wp.pl, przy użyciu Opery Mini.
– przywiozłem 3 kamienie z brzegu potoku Wołosate, gdzie nasza ekipa zbudowała małą tamę :) Jeden z naszych współwycieczkowiczów zgubił tam klapka, który najprawdopodobniej w tej chwili płynie w kierunku mojego miasta, jeśli już nie dopłynął.

Generalnie, naprawdę nie ma na co narzekać, 5 nocy w namiocie przetrwaliśmy spokojnie, a schronisko młodzieżowe w Białowieży było naprawdę świetne. Szkoda tylko, że po Białowieskim PN chodziliśmy bez przewodnika, przez co zbyt wiele nie widzieliśmy, tym bardziej, że ścieżka „Żebro Żubra” była mokra, błotnista i śliska.

Plan wycieczki (a raczej plan rzeczywisty, bo różnił się od wcześniej podanego):
– Dzień 0 (07.07) – wyjazd o 22
– Dzień 1 (08.07) – przyjazd o 12:55 do Ustrzyk Górnych, rozstawienie namiotów, czas wolny.
– Dzień 2 (09.07) – Połonina Caryńska (4-5 godzin marszu)
– Dzień 3 (10.07) – Wołosate, Tarnica, Halicz, Rozsypaniec, granica z Ukrainą, Wołosate (6 godzin marszu w kiepskiej pogodzie)
– Dzień 4 (11.07) – Dolina Sanu, Beniowa, Muczne (3 godziny w autobusie [po 1,5 h w każdą stronę], 2 godziny marszu :))
– Dzień 5 (12.07) – Połonina Wetlińska, Chatka Puchatka, Wetlina (4-5 godzin marszu)
– Dzień 6 (13.07) – spakowanie namiotów, o 7:50 wyjazd, o 19:30 przyjazd do Białowieży
– Dzień 7 (14.07) – Muzeum Przyrodnicze, Ścieżka „Żebro Żubra”, rezerwat pokazowy żubrów (razem około 4,5 godziny spokojnego chodzenia, może z 15 km przebyliśmy).
– Dzień 8 (15.07) – wyjazd o 7:30, przyjazd do Tczewa o 16:45, ekspresowa msza, koniec wycieczki o 17:20.

Jakimś cudem wczoraj po powrocie udało mi się wyrobić z przeczytaniem grubo ponad tysiąca itemów na Google Readerze. Mniej więcej przez najbliższy tydzień będą się tutaj pojawiać dokładniejsze opisy kolejnych dni, mam zamiar też pisać o różnych innych sprawach, więc zapewne zaraz pojawi się tu kolejny wpis :)